Albania vol. 2(018)

Nie chcę mi się… Nie chcę mi się pisać kolejnej relacji… Nie chcę mi się pisać, bo i tak wiem, że nie jestem w stanie oddać tego co przeżyliśmy przez ostatnie trzy tygodnie. Mogę napisać gdzie byliśmy, którędy jechaliśmy, kogo spotkaliśmy. Mogę pokazać zdjęcia z nami i naszymi maszynami na tle wspaniałych widoków. Mogę wrzucić filmy pokazujące z perspektywy motocykla pokonane przez nas drogi. Ale wiem, że nie potrafię – choć bardzo bym chciał – podzielić się tym co czuliśmy i myśleliśmy będąc w trasie. Tego niestety nie da się zrobić…

Poniedziałek, 9 lipca 2018 r.

Około 24 godziny temu definitywnie zakończyliśmy kolejną wyprawę. Siedzę przed komputerem wpatrując się w jego ekran. Przeglądam setki zrobionych zdjęć szukając natchnienia… Od czego zacząć tą opowieść? Silnik mojego wiernego V-Strom’a zdążył już dawno ostygnąć, a ja nadal mam pustkę w głowie. Nie mam nawet pomysłu na dobry tytuł…

Albania… Tak, właśnie Albania – Marta swoim wpisem odsłoniła już rąbek tajemnicy.

Znowu do Albanii… Dlaczego?

Wtedy, w 2016 r., podróż do Albanii to było dla mnie wyzwanie. W tamtym czasie wydawała mi się ona miejscem dzikim i egzotycznym, w jakiś sposób niebezpiecznym. Choć nie była to moja pierwsza taka eskapada, to bałem się tego wyjazdu i tyle.

Teraz, starszy o dwa lata i z bagażem ponad 30 tys. kolejnych motocyklowych kilometrów, z nieco innym spojrzeniem na wiele spraw (tych związanych z podróżowaniem i nie tylko), postanowiłem wrócić na “stare śmieci”. Tym razem jednak ruszałem w drogę bez strachu i zbędnych obaw.

To co udało się zrobić w 2016 r. to było tylko zapoznanie się z Krainą Orłów. W tym roku chciałem dołożyć do tego co już było, do mojej Albanii, coś nowego. Udało się, ale nadal pozostał ogromny niedosyt. Zostało jeszcze tyle dróg do przejechania, tyle miejsc do odwiedzenia, a czasu jest za mało, coraz mniej…

Dodam jeszcze, że dla mnie i dla Yaśka to była druga wizyta w tej części Europy…

…ale dla Marty był to pierwszy raz w Krainie Orłów. Zależało mi, żeby ponownie, wraz z nią, odwiedzić znane mi już miejsca i wspólnie odkryć nowe rejony tego pięknego kraju.

Tym razem nie został przygotowany szczegółowy plan trasy. Czasy, gdy wszystko musiałem mieć rozpisane dzień po dniu, już dawno minęły. Tak naprawdę jedyną pewną rzeczą były terminy naszych urlopów oraz to, że dłuższy postój na pewno wypadnie nad Ohrydem, a drugi większy wypoczynek prawdopodobnie nad Szkodrą. A tranzyt jak tranzyt. To musiało być to co zawsze. Rumunia i Serbia, a o Polsce, Węgrach i Słowacji nie ma nawet co wspominać. Reszta miała wyjść w trakcie naszego wyjazdu. I tak się właśnie stało.

No nic, jednak spróbuję krótko zrelacjonować to wszystko co wydarzyło się podczas tej wyprawy. Cofnijmy się zatem w czasie o trzy tygodnie…


Sobota, 16 czerwca 2018 r.

Co tu pisać. Ogólnie to wyszło jak zawsze. Szaleństwo przygotowań i to co zwykle, czyli za mało czasu. I to mimo tego, że wyjazd celowo zaplanowaliśmy na niedzielę. Zawsze, ale to zawsze brakuje jednego dnia!

Dla mnie ostatnie dni to garaż, garaż i jeszcze raz garaż. A w nim oprócz standardowego przeglądu obu maszyn dodatkowe tematy “z dupy” jak błyskawiczna wymiana łożysk kół i zabieraka w DL’u

…czy zmiana zębatki zdawczej w Transalpie Marty.

No i jakoś tak wyszło, że na pakowanie zostało mało czasu a na sen prawie wcale. 🙁

Niedziela, 17 czerwca 2018 r.

W końcu o godzinie 3 nad ranem (czyli mamy już niedzielę) jako tako ogarnięty kładę się spać. Marta już smacznie śpi od około dwóch godzin.

Pobudka jest przewidziana o 9. Mamy ruszyć około 12 ale wiadomo, że się przecież nie wyrobimy. Na szczęście plan podróży na dzisiaj nie jest napięty. Wystarczy że, tak jak w zeszłym roku, dojedziemy do Kielc.

No i tego się trzymamy. Wyruszamy około 13. I lecimy A1. Gorąco! Chwilami to i 33 stopnie były. Ale zahartowani i z dobrym nastawieniem lecimy standardowo na Brześć Kujawski.

Marta tnie 130, a miejscami nawet 140+. To dobrze, bo w końcu mogę wrzucić piątkę, a chwilami nawet szóstkę w DL’u. 🙂 Można tak jechać Transalpem? A można. Tylko trzeba zainwestować w nowy, zajebiście cichy kask. 🙂

Po zatankowaniu i dłuższym wypoczynku ruszyliśmy dalej. Kilka postojów jeszcze było…

…ale nie pamiętam nawet gdzie.

Na jednym z parkingów nasze maszyny wzbudziły zainteresowanie małego chłopczyka. Maluch pewnie pierwszy raz w życiu siedział na motocyklu… 🙂

Kolejne kilometry zostają za nami i w końcu docieramy do Kielc. Tutaj zatrzymujemy się tam gdzie nocowaliśmy w zeszłym roku, czyli w hotelu Faraon. Przed 21 jesteśmy zainstalowani w eleganckim i komfortowym pokoju.

Spoko jest! Zimny browar kupiony po drodze na stacji…

…i zimny prysznic, tabletka Ibupromu na kolację (łeb mam jakiś taki “kwadratowy” – to pewnie od tego upału), a potem lulu.

Poniedziałek, 18 czerwca 2018

Za nic nie mogę zasnąć! Gorączka podróżna – ot co! Będę dzisiaj zdychał. Pobudka o 7 z minutami i udajemy się na śniadanie.

Jeszcze smarowanie łańcuchów i około 9 ruszamy w trasę. Trochę pada, a trochę nie, ale ogólnie jest jako tako. Powoli zbliżamy się do Dukli, gdzie jesteśmy umówieni na spotkanie z Yasiem.

Dziś wyszło tak, że ja jadę pierwszy. AutoMapa mnie prowadzi i wypadamy z jakiejś bocznej drogi praktycznie już za Duklą. No i gdzie ta stacja na której mieliśmy się spotkać?! Po chwili jazdy orientuje się, że została za nami! Zjeżdżamy na pobocze, telefon, SMS i czekamy.

Na szczęście dużo się nie oddaliliśmy od pierwotnie planowanego miejsca spotkania. Po chwili zjawia się Yasiu i jego… Transalp! 🙂

Szczęście nasze bezgraniczne! Znowu jesteśmy razem, a przed nami setki wspólnych kilometrów. Czujemy to coś, co tak trudno uchwycić – smak zbliżającej się przygody…

Barwinek, tankowanie i pierwszy podczas tej trasy, wspólny obiad.

Przekraczamy granicę dosłownie i w przenośni…

…i zaczyna się słowacka nuda. Przed nami tranzyt – nic tu po nas. Głowa mi ciąży coraz bardziej od upału i niewyspania. Postój, kawa, jazda, smarowanie łańcucha…

…i tak dalej.

W końcu pojawiają się Węgry. Tu jedzie się nieco lepiej. Może to dlatego, że Słońce już tak nie grzeje? Lub zbliżająca się rychło perspektywa dłuższego odpoczynku dodaje skrzydeł?

Jesteśmy w Tokaju! Zatrzymujemy się na moment na zakupy. Głowa nadal mnie boli…

…ale Yasiu obiecuje jakieś leki, które załatwią sprawę.

Kemping wybieramy ten co zawsze. Pani na recepcji też wciąż ta sama i wino chyba też? Tego nie wie nikt, ale smakowało wybornie!

Rozbijamy nasze obozowisko…

…i siadamy do stołu.

Szama połączona z pogaduchami. Wspominamy to co już było i snujemy plany na jutro. Do kolacji Yasiu, tak jak obiecał, zaserwował co nieco ze swojej apteczki…

…i od razu głowa przestała mnie boleć! Ciekawe co będzie jutro rano?

W tle towarzyszy nam śpiew węgierskich tubylców, który nie sposób zrozumieć. Wytrzymaliśmy dłużej! Czas zatem kimać! 🙂

Wtorek, 20 czerwca 2018

Budzę się chyba około dziewiątej. No i co? Ano nic. Kaca nie ma, ale głowa jakaś taka ciężka. A Yasiu już dawno na nogach, bo go Słońce zaatakowało. Nam się udało bo w nowym namiocie i w cieniu. 🙂

Długo marudzimy, oj długo. No i zawsze coś jest do zrobienia.

– “Co Ty tam przerabiasz w tym DL’u?” – pyta Yasiek.
– “Eee, nic takiego. Jeszcze chwilka.” – odpowiadam poprawiając mocowanie osłony silnika.

– “A daj Ty spokój! Chodź lepiej i zjedzmy śniadanie!” – nie odpuszcza Yasiek i ciągnie mnie siłą do stołu.

Chwila zadumy po sytym śniadaniu (pasztet PROFI i zupka AMINO).

No i przyszedł czas na zwinięcie namiotu. Trochę się tego bałem ale o dziwo nasz nowy “dom” jest bardzo łatwy do rozłożenia i złożenia. Zasługa Marty, która doskonale rozpoznała rynek. 🙂

Krzątamy się jeszcze dłuższą chwilę…

…żeby w końcu być gotowi do drogi ciut po godzinie trzynastej. 😉

Żar leje się z nieba, ale jakoś jedziemy. A jak nie jedziemy to robimy postoje – koniecznie w cieniu! Czasem trafił się jakiś stolik…

…a czasem przytulna stacja.

Na jednej z takich stacji – zaraz po przekroczeniu rumuńskiej granicy – zatrzymaliśmy się na dłużej. Wyszło nam, że tego dnia dojedziemy do Arad i to będzie optymalne miejsce, żeby się zatrzymać na noc. Korzystając z wolnej chwili, Marta zajęła się szukaniem i rezerwacją noclegu. Aby zarezerwować nocleg musiała podać nr karty kredytowej…

Ja byłem w tym czasie zajęty zamawianiem kawy i przekąsek. A przy okazji trochę sobie pogawędziłem po rumuńsku z chłopakiem z obsługi, u którego zamawiałem jedzenie.  Ponieważ gość był sympatyczny i żywo zainteresowany naszymi wojażami, to na odchodnym dałem mu naszą motoSTFORKOWĄ nalepkę…

Wychodząc na parking zgarnąłem leżące na stole rzeczy Marty, która była w toalecie…

No i ruszyliśmy dalej.  Domyślacie się pewnie, że wszystko o czym przed chwilą napisałem miało szczególne znaczenie? 🙂

Kolejny postój robimy po około 80 kilometrach. Ogólnie to jest zajebiście! Przed stacją ekipa miejscowych sączy browary. Postanawiam trochę sobie z nimi pogadać. Cieszę się, bo mnie rozumieją, a ja rozumiem ich. Nauka nie poszła w las – jeszcze coś tam pamiętam. 🙂

Ale zaraz, zaraz – co to za wiadomość u Marty na FB?!

– “Znalazłem Twoją kartę płatniczą na stole.” – napisał chłopak z obsługi, z którym rozmawiałem na stacji, a na koniec zostawiłem mu naszą motoSTFORKOWĄ wlepkę. Prawdopodobnie dzięki niej skojarzył Martę po zdjęciach zamieszczonych na naszym blogu.

Cholera, jakby nie patrzeć byłem częściowo współwinny zaistniałej sytuacji, bo przecież to ja zbierałem graty ze stołu. Co tu robić? Podejmuję decyzję, że wracam po kartę. Mogliśmy ją unieważnić, ale… może jeszcze nam się przyda w tej podróży?

Wsiadam na motocykl i ruszam z powrotem. Nie oszczędzam manety, oj nie! Wszystko oczywiście w granicach rozsądku, ale i tak V-Strom co chwila pokazuje pazury. Protoplasta silnika DL 650 pochodzi ze “sportowego” Suzuki SV, co do tego nie może być wątpliwości. 😉

Kilometry lecą szybką, ale i tak czasu nie oszukasz. W końcu jestem na stacji, gdzie zostawiliśmy kartę. A tam małe zamieszanie, bo przecież nastąpiła zmiana warty i naszego kolegi nie ma już za ladą. Ale po chwili wyjaśnień odzyskuje magiczny plastik. Właściwie to wymieniam na motoSTFORKOWY otwieracz, który zostawiam w podziękowaniu. 😉 Droga powrotna już nieco spokojniejsza. Prowadzi mnie najpierw jeden “jeleń”, potem następny i tak dalej. Jestem z powrotem!

Udało się, motoSTFORKY znów razem. 🙂

Jakoś tak wyszło, że zacząłem rozmawiać z Panem z obsługi stacji. Zmartwiony przygodą od razu zaproponował mi kawę. To jest właśnie rumuńska gościnność! Pogadaliśmy jeszcze troszkę, wypiłem kawę, odsapnąłem odrobinę i ruszyliśmy w kierunku Aradu. To jeszcze godzinka jazdy. Po ciemku, z małym zamieszaniem na finiszu, w końcu znajdujemy naszą metę.

Na miejscu miła Pani oświadcza nam, że jest problem z zarezerwowanym przez nas pokojem, ale mamy za nią jechać, to nam załatwi nocleg. No dobra, moglibyśmy się kłócić, ale niech i tak będzie. Faktycznie, kolejny pensjonat jest kawałek dalej, a zaoferowany pokój okazał się spoko, tak samo jak i właściciele.

Dzień kończymy kolacją i nocnymi Polaków rozmowami. A, że oczekując mojego przybycia Marta i Yasiek nie próżnowali i ogarnęli zakupy…

…więc mamy co jeść i przed wszystkim pić! A spragnieni po tym dniu pełnym przygód jesteśmy okrutnie!

Środa, 20 czerwca 2018

Nocleg z przypadku okazał się bardzo udany! Rano, w miarę wypoczęci, dzień zaczynamy od pysznej kawy zaserwowanej przez naszego gospodarza.

Pan był żywo zainteresowany naszymi motocyklami, nie wiedzieć czemu głównie Transalpem Marty. 🙂

Standardowa krzątanina…

…i ruszamy w kierunku Serbii. Realizujemy ostatnie zakupy i tankowanie w Rumunii. Granica. Poszło gładko, choć muszę przyznać, że pytania czy jesteśmy może z “Hell Angels” i po co my w ogóle jedziemy do Serbii nieco zbiły mnie z tropu!

Upał jak diabli! Wkrótce po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się na jakiejś zapyziałej stacji, żeby trochę odsapnąć.

Życie towarzyskie kwitło w “ogródku” obok sklepiku z kasą. Gadka z lokalersami, którzy przyjeżdżają tu różnymi pojazdami…

…na zimnego browarka była dla mnie i Yasia okazją, żeby poćwiczyć język polsko-serbsko-chorwacki. 🙂

W tym czasie Marta zorganizowała małą sesję zdjęciową. 🙂

Po krótkim odpoczynku ruszamy w kierunku Niš.

Zaczyna się autostrada. Wszystko fajnie, ale ze względu na wysoką temperaturę (chwilami ponad 33 stopnie) i nudę muli nas jak diabli! Dupy płyną! MASAKRA! Nie pomagały coraz częstsze postoje, ani napoje chłodzące…

Upływają długie godziny jazdy. Autostrada zamienia się w lokalną drogę, by po iluś tam kilometrach znów przejść w cztery pasy.

Ostatecznie wyczerpani zatrzymujemy się jakieś 100 km przed Niš. Stacja, gdzie robimy postój,  jest z netem, więc możemy ogarnąć nocleg na dzisiaj. Dalej jechać nie damy rady, ale wystarczy skręcić z autostrady i za 2 km w pobliskim miasteczku Ćuprija czeka na nas super apartament.

To był pełen wypas za jedyne 10 euro od głowy. Odpaliliśmy zimne piwa,…

…klimę, TV i… zalegliśmy. 🙂

Czwartek, 21 czerwca 2018

Krótka noc szybko mija. Poranna krzątanina. I znów na motocyklach. Jeszcze tankowanie przed powrotem na autostradę. Bardzo sympatyczny Pan na stacji paliw nam się trafił. Pogadaliśmy trochę. Wyszło, że  250 Euro zarabia. A ceny tutaj niewiele niższe niż u nas. Eh, co za życie – nie ma sprawiedliwości na tym świecie! 🙁

Tranzytu przez Serbię ciąg dalszy. Jedziemy, jedziemy i jedziemy, a żar leje się z nieba! Któryś z kolei postój. Tutaj z kolei Pan z obsługi stacji bez pytania myje nam szyby przy moto. No to jest coś. 🙂

I tak dalej, i tak dalej… Ale dziś pogoda jakby lepsza i jakoś robota lepiej idzie.

Granica z Macedonią. Przepychamy się do przodu między samochodami. Udało się!  Potem znów autostrada i co chwila bramki. Cholery można dostać! Dziwny system płacenia tu mają!

Mijamy Skopje. Kolejny postój i odpoczynek połączony z posiłkiem.

“Griba coraz chudszy, trzeba go podtuczyć!” – mówi Marta.

Tylko jak to zrobić? Ciągle w trasie – na co dzień chińszczyzna z torebek i pasztety, a pizza tylko od święta. 😉

Ruszamy dalej. Kończy się autostrada i zaczyna niezła, kręta, górska droga.

Trochę to trwa, ale w końcu jesteśmy nad Ohrydem. Nasza meta na najbliższe dni to Camping Rino zlokalizowany nieopodal miasta Struga. Bardzo miłe powitanie mają tu w zwyczaju – rakija i kawa dla spragnionych podróżników!

Akurat zdążyliśmy przed zamknięciem recepcji! Instalujemy się po ciemku, w świetle czołówek.

Potem obowiązkowo wspólna kolacja. Na kempingu, nad samą wodą, jest dostępna ostroga ze stoliczkiem. Z zastanych udogodnień skwapliwie skorzystaliśmy!

Nie mogło zabraknąć konsumpcji różnych Yasia trunków.

Jest co opijać! W Macedonii jeszcze przecież nie byliśmy. 😉

Piątek, 22 czerwca 2018

Śpimy godnie. Po przebudzeniu, na dobry start, dostajemy kawę. To taka tradycja na tym kempingu, że rano każdy otrzymuje filiżankę pysznego espresso. 😉

Ogólnie doskonałe miejsce! Fajna, sympatyczna obsługa, świetna atmosfera, czyste kible i ładna trawka. A do tego namiot można rozstawić nad samą wodą, przy plaży!

Idziemy na zakupy. Trzeba uzupełnić zapasy. W pierwszym sklepie nie mają pieniędzy, żeby nam wydać resztę. W drugim poszło nam lepiej i zaopatrzeni w buły i inne produkty wracamy na kemping.

Po śniadaniu sjesta. Pogoda jakaś taka zmienna się zrobiła. To Słońce, to kilka kropli spadnie. Dlatego dopiero późnym popołudniem decydujemy się odwiedzić miasto Ohryd. Żeby zwiedzać? Nie! Żeby zjeść obiad! 😉

Tak nam się jakoś udało, że zajechaliśmy na sam środek starego miasta!

No i lokal był, to zjedliśmy całkiem niezłą pizzę. 🙂

Zakupiliśmy też magnesy na prezenty u miłego Pana, który nawet znał kilka słów po Polsku.

W drodze powrotnej trafiliśmy na spory tłum ludzi. Okazało się, że w Ohrydzie ma miejsce międzynarodowe spotkanie zespołów ludowych.

Była również ekipa z Polski.

Gdy Marta i Yasiek podziwiali tancerzy…

…Griba standardowo pilnował maszyn. Jak to już zostało kiedyś ustalone, gdy nie musi to na wyprawach nie oddala się od motocykla na więcej niż kilkanaście metrów. 😉

Jeszcze wspólna fota…

…ostatnie spojrzenie na wzburzone Jezioro Ohrydzkie (wyglądało zupełnie jak nasze morze)…

…i wracamy na kemping. Po drodze jeszcze zakupy. A wieczorem standardowo to co zazwyczaj, czyli kolacja połączona z imprezką. 😉

Sobota, 23 czerwca 2018

W nocy padało. I to nieźle! Niebo zasnuła gęsta warstwa chmur i zrobiło się zimno…

Co to za porządki! Na tranzycie mieliśmy ponad 30 stopni w cieniu, a teraz ledwo 20 i kapie na łeb! Miny mamy nietęgie!

Dziś śniadanie w namiocie. A potem czekając na poprawę pogody snujemy plany na dzisiejsze popołudnie kierując się wskazówkami otrzymanymi kilkanaście dni temu od Komszy.

Mżawka ustępuje, a silne promienie popołudniowego Słońca w końcu rozganiają chmury. Ruszamy na wycieczkę. Chcemy przejechać  przez Park Narodowy Galicica drogą, która biegnie od brzegu Jeziora Ohryd do Jeziora Prespa.

Trasa okazała się niezwykle malownicza. Widoki były po prostu zajebiste! Ale zacznijmy od początku. Okolice miejscowości Trpejca…

…skąd ruszyliśmy w góry.

I gdy wydawało nam się, że pogoda znów spłatała nam figla i nic nie zobaczymy oprócz gęstej jak mleko mgły…

…jak na zamówienie chmury zaczęły się rozstępować i ukazał nam się Ohryd w pełnej krasie!

Od razu uśmiechy od ucha do ucha zagościły na naszych twarzach! 😉

Przejechaliśmy na drugą stronę gór…

…i na horyzoncie pojawiło się Jezioro Prespa.

Widok tak nas zafascynował, że poświęciliśmy na jego kontemplację dłuższą chwilę. 🙂

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze miejscowość Struga. Standardowo zrobiliśmy zakupy, a potem zatrzymaliśmy się na chwilę w miejscu, gdzie swój bieg rozpoczyna rzeka Czarny Drin.

Ciekawostką jest to, że jej wody wypływają z Jeziora Ohrydzkiego.

Pożegnanie z Macedonią odbywa się w naszym namiocie, bo wieje jak diabli. Jutro ruszamy do Albanii! 🙂

Czytaj dalej →