Dzień #2, godzina 21:30
Dotarliśmy do Serbii, mimo iż początkowo planowaliśmy zatrzymać się na nocleg jeszcze po stronie rumuńskiej. Powodem ku temu stał się napotkany po drodze sympatyczny serbski motocyklista – Tiberije (dla znajomych Tibi). Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej odsapnąć na chwilę, a on wraz za nami. Nawiązaliśmy znajomość, zrobiliśmy wspólne zdjęcia, wypiliśmy razem kawę i zagryźliśmy batoniki. Wymieniliśmy się kontaktami i mieliśmy jechać kawałek dalej razem – my zatrzymać się na nocleg, a on dalej do domu. Stało się jednak inaczej. Wspólna jazda przez te 40 km była na tyle przyjemna, że nie oderwaliśmy się od naszego kolegi i razem dojechaliśmy do granicy Rumunii z Serbią. Przez odprawę rumuńską przejechał najpierw Tibi, a potem Griba.
Następny w kolejce był Yasiek, jednak bijąca od niego energia najwyraźniej spowodowała spięcie w granicznej instalacji, bo nagle zabrakło prądu. :-/
Oczekiwanie trwało około pół godziny, w końcu spisali chyba na karteluszce jakiejś nasze dane i puścili. Prawdopodobnie informując strażników serbskich, gdyż tam sprawdzali nam zawartość kufrów, co zazwyczaj się tam nie zdarza, jak mówił Tibi.
Pojechaliśmy dalej za nim i w pierwszej miejscowości załatwił nam przyjemny kąt w moteliku. 10 euro od głowy, warunki bardzo dobre jak na tę cenę!
Dzień bardzo fajny, ale jeszcze tak naprawdę wszystkie zakręty i piękne widoki przed nami!
Griba: W jeden dzień pokonaliśmy drogę z Tokaju do Vršac, czyli przejechaliśmy całą Rumunię! Podczas jazdy telefon Czopera przestał rejestrować naszą pozycję, stąd ślad na mapie kończy się przed granicą z Serbią.
Pozdrowienia z Vršac!
A co do dzisiejszej części rumuńskiej naszej trasy, to Czoper namiętnie omijał zapadnięte studzienki. Dwie sąsiadujące zaatakował z taką “gracją”, że jadącemu za nim Gribie skoczyło serce do gardła! Całe szczęście, że połknął je z powrotem i jechał dalej… utrzymując dystans. 😉
Griba: VX tańczył jak mu Czoper zagrał. 😉 Ponieważ nie jestem tak uzdolniony muzycznie jak on, wolałem trzymać dystans. 😉
Co do pogody – cały dzień udawało nam się uniknąć zmoczenia. Raz prewencyjne zajechaliśmy na stację, bo akurat zbliżał się czas przystanku i zanim znów wyjechaliśmy, droga była już sucha. Potem deszcz wielokrotnie oglądaliśmy z oddali, podziwialiśmy również burzę, świetnie prezentującą się na równinie w oddali. Czasami przejeżdżaliśmy pomiędzy chmurami deszczowymi jedynie lekko skropieni dla orzeźwienia.
Następny wpis
« Zaczynamy serbski trip! »
Poprzedni wpis
« Na granicy węgiersko-rumuńskiej »