Spotkanie OFF na Kaszubach

Pisanie o sobie i swoich dokonaniach jest trochę jak picie do lusterka i wznoszenie toastów. Mimo, że z jednym i drugim Griba radzi sobie świetnie, nadarzyła się okazja, aby mu trochę pomóc.

W dniach 20-22 września odbyła się akcja “Spotkanie OFF na Kaszubach”. To chyba pierwsza tego typu impreza w tak licznym gronie w tej lokalizacji. A na pewno pierwsza z udziałem delegacji z Lubelszczyzny!

Autor: konra.dzik

Griba nęcąc → zdjęciami i opowieściami z odległej krainy na północy kraju, wzbudził uśpione żądze przygody i przyciągnął do swojej ukrytej pośród niczego posiadłości nie tylko fanatyków motocykli klasy „adwenczer”, ale również grzybiarzy i Pavsona, któremu na hasło “zimne piwo” otwierają się kapsle w oczach.

Piątek

Właściwie dopiero w piątkowy poranek okazało się, że mój udział w imprezie będzie możliwy. Zasmarkany nos, który dość ciężko wyciera się w kasku, zwłaszcza podczas jazdy, i kaszel dręczyły mnie już od poniedziałku. Garść tabletek i flaszka syropu w końcu musiały zadziałać. Wczesna pobudka, śniadanie, pakowanie ostatnich rzeczy, azymut północ określony na ośliniony palec i w drogę!

Od samego początku towarzyszył mi dreszczyk zarówno emocji, jak i również ten spowodowany niską temperaturą. Pomimo założenia wszystkich podpinek i membran nadal było nam zimno! Dlatego zarówno ja, jak i Magda, ubraliśmy jeszcze kombinezony przeciwdeszczowe. Gdy w końcu obok drogi pojawiły się znaki z podwójnymi nazwami miejscowości wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko celu. Do malowniczo położonego miejsca noclegowego dotarliśmy późnym popołudniem jako pierwsi. Wraz z upływem czasu, aż do nocnych godzin, przybywali kolejni goście.

Do wyboru do koloru był nie tylko rodzaj płynu, który sprzyjał integracji. Przebierać można było również w miejscach noclegowych. Ci z twardymi jajami, mimo niesprzyjających warunków pogodowych, rozbili namioty. Doświadczeni wyjadacze zaklepali sobie kawałek podłogi przy kominku lub apartament w przyczepie kempingowej.

Pavson postanowił nie opuszczać skrzynki piwa, którą zabrał ze sobą, dlatego zamelinował się na pace swojego busa.

Sobota

To był ten dzień na który wszyscy czekali. Co prawda niektórzy już od rana woleliby, żeby znów był wieczór i można było kontynuować skończoną kilka godzin wcześniej integrację…

Zdecydowana większość miała jednak banana na twarzy z innego powodu. Ponad stukilometrowa trasa krajoznawcza poprowadzona szlakiem unikającym asfaltu to coś, co tygryski lubią najbardziej!

Idealna pogoda do jazdy – chłodno i mżawka – mogły zapewnić Wronie spokojny przejazd jego KTM’em, bez strachu o zagotowanie płynu w chłodnicy. Poza tym nie kurzyło się, a trasa miejscami nieco zyskała na trudności. Zaraz po wyruszeniu z bazy, ze względu na częste występowanie nagłych skurczy prawego nadgarstka, nastąpił podział ekipy na dwie grupy. Tych z częstymi skurczami poprowadził Wasyl.

Reszta gęsiego ustawiła się za Gribą.

Po drodze mogliśmy podziwiać skalę zniszczeń po nawałnicy, która dwa lata temu nawiedziła te rejony. Sporo słyszałem o tym w radiu i telewizji, ale dopiero widząc to na własne oczy można sobie wyobrazić jak potężna była to siła. Wokół szutrówek, którymi się poruszaliśmy, rozciągały się wzdłuż i wszerz pola pełne resztek pni, gałęzi i korzeni wystających z ziemi. Sterty jeszcze nie wywiezionego drzewa i gdzieniegdzie rosnące pojedyncze sosny jednoznacznie wskazywały, że kiedyś był tu las…

Griba trafnie nazwał swoją relację z tych wydarzeń, nadając jej tytuł → W oku cyklonu.

Co jakiś czas, podczas krótkich postojów, obie grupy spotykały się na trasie. Były to chwile przeznaczone na tankowanie, uzupełnienie płynów, wymianę poglądów politycznych i karmienie napotkanej zwierzyny. Gdy w żołądkach zaczęła się palić rezerwa, zatrzymaliśmy się w niewielkiej knajpce. Kto nie zamówił pstrąga niech żałuje!

Gdy wszyscy pojedli, przyszedł czas na pamiątkowe zdjęcia, a potem pojechaliśmy dalej.

Charakterystyczne ślady opon na obrotach, które zostawiała za sobą grupa pierwsza, była poniekąd jak zabawa w podchody. Niektórzy z grupy drugiej również nie chcieli być gorsi i też postanowili zostawić po sobie jakieś znaki. Stawiając na sprawdzone sposoby, odbijali na ziemi ślady gmoli, kierunkowskazów, kolan i łokci.

W labiryncie dróg można by było jeździć cały sezon, ciągle zwiedzając nowe miejsca. Nam do końca dnia zostało niestety niewiele czasu. Trasa została więc szybko zmodyfikowana i po przejechaniu wspólnie przez obie grupy ostatniej, kilku kilometrowej pętli, znaleźliśmy się w bazie wypadowej naszego spotkania.

– Coś pięknego! Ja chcę jeszcze raz! – pomyślałem. Zapytałem więc, czy ktoś ma ochotę zrobić ostatnią pętlę ponownie. Niestety większość miała już czerwone policzki od drapania swędzącego ryja i nie marzyli o niczym innym, jak o tym samym co Pavson. Od momentu startu chodziło im po głowie “zimne piwo”.

Szybki nawrót i znów jestem na trasie. Powtórka ostatniej pętli na wyższych obrotach i kilka kałuż na bocznych, leśnych ścieżkach. Baterie naładowane, czas wracać!

Na miejscu oczywiście biesiada trwała już w najlepsze! Historiom typu “Kiedyś to było, tera to nima!” i śmiechom nie było końca. Atmosfera przy ognisku z kolejki na kolejkę stawała się coraz lepsza. Kto był wystarczająco zintegrowany szedł spać.

Niedziela

Poranny widok z tarasu ujawnił nieznane szczegóły wczorajszych debat przy ognisku. Zapowiadał się piękny dzień!

Dzień pakowania rzeczy, namiotów (chyba że chodzi o Wronę, on go nie składał “o tak wpierdolił”) i powrotu tam skąd przyjechali. Czas na ostatnie rozmowy, deklaracje częstych spotkań i robienie interesów dobiegał końca.

Mimo, że większość zmierzała w tym samym kierunku, każdy w miarę gotowości i samopoczucia przybijał piątkę, zakładał kask i ruszał sam. Zostawiając po sobie biuro rzeczy znalezionych, trochę bałaganu, zniszczonej trawy i kilka kilogramów ulubionej przez gospodarzy kiełbasy śląskiej, odjeżdżamy i my.

Miło było spędzić czas w takim towarzystwie, mam nadzieję, że niedługo zobaczymy się ponownie!

To mówiłem ja, Suszny. 🙂