KaszubyOFF 2021

Za nami kolejne, trzecie spotkanie z cyklu → KaszubyOFF. Ponieważ jak stwierdził kiedyś Suszny, jeden z prezesów → BiwakOFF, pisanie o sobie i swoich dokonaniach jest trochę jak picie i wznoszenie toastów do lusterka, dlatego i tym razem – tradycyjnie już – postanowiłem oddać głos uczestnikom spotkania. 😉


Tomasz Mierzejewski

Rytuał związany z poranna kawą to moja ulubiona czynność na każdym biwaku. W tym roku rozkoszowałem się ta chwilą niemal w każdych okolicznościach przyrody nad rzekami, jeziorami, w  lasach i różnych innych chaszczach 🙂 Do kompletu brakowało mi tylko kawy wypitej o świcie nad brzegiem morza. Myśl o tym, żeby taką chwilę sobie zorganizować krążyła mi po głowie już od dłuższego czasu. Poważnym kontrargumentem był  jednak fakt, że od najbliżej plaży dzieli mnie ponad 400 kilometrów. Trip w tamtą i z powrotem tylko po to, żeby wypić sobie kawę, wydawał mi się dość wariackim pomysłem, choć mam kumpla, który tak właśnie zrobił. Wsiadł na moto i po niecałych trzech godzinach zameldował się w Sopocie, gdzie, wyciągnął maszynkę, zaparzył kawę, posiedział z godzinkę i równie szybko wrócił do Otwocka. No ale on porusza się Kawasaki GTR 1400, a nie leciwym Trampkiem i jest dużo bardziej szalony ode mnie 🙂

Natrętna myśl nie dawała mi spokoju aż do momentu, gdy mój nieoceniony towarzysz biwakowy Michał wspomniał, że wybiera się na imprezę off roadową na Kaszuby! “Jedź ze mną!” – zaproponował. “Byłem tam w zeszłym roku, świetna kameralna impreza, fajne szutrowe trasy, super ekipa, wkręcę Cię do składu. W tym roku baza jest w domkach w Białogórze, wiec nie musimy targać ze sobą sprzętu biwakowego, polecimy na lekko!” – przekonywał Michał. Sprawdziłem – Białogóra jest położona nad samym morzem! Dodałem dwa do dwóch i uznałem że to znak którego nie mogę zignorować 🙂 Klamka zapadła – postanowiłem, że jadę. Szybko wypełniłem formularz rejestracyjny i spokojnie czekałem na potwierdzenie od organizatorów.

Wszystko poszło zgodnie z planem, komunikacja z organizatorami wzorowa, wymagania klarowne, żadnych niejasności, czyli wszystko tak jak lubię, co napawało mnie optymizmem.

Im bliżej jednak było terminu, tym większe ogarniały mnie wątpliwości. Planowane 160 kilometrów offu to było całkiem sporo jak dla mnie, w dodatku to impreza w klimacie BiwakOFF, czyli spotkań organizowanych w różnych częściach kraju przez rozmaitych zapaleńców jazdy terenowej. Z jednej z takich imprez już się wymiksowałem, nie do końca przekonany, czy chce brać w niej udział. To jednak duże wyzwanie zarówno dla mnie , jak i dla sprzętu. Raczej nie żałowałem po tym jak Michał przyznał, że wcale nie było łatwo, mając na uwadze zwłaszcza piaszczysty dojazd do bazy. Głęboki piach to wciąż moje utrapienie!

Tym razem jednak głupio się było wycofać, uznałem że kawa na plaży warta jest poświeceń, a KaszubyOFF to będzie ostatnia impreza off roadowa w której wezmę udział w tym sezonie! Poza tym trasa po okręgu dawała nadzieję, że jak cos pójdzie nie tak to w każdej chwili mogę odbić na asfalt i wrócić do bazy!

Ruszyliśmy w piątek po południu, ja po pracy, a Michał po spotkaniu integracyjnym, czyli obaj na nogach od świtu! Dojazdówka bez większej historii nie licząc lekkiego deszczu, który towarzyszył nam na ostatnich kilometrach! W bazie zameldowaliśmy się pod wieczór jako jedni z ostatnich, serdecznie witani przez tych którzy przyjechali wcześniej. Taka sytuacja zawsze jest dla mnie krępująca gdy nikogo nie znam. Moje zmieszanie pogłębił jeszcze rzucony przez kogoś żart, który spowodował, że wszyscy wybiegli nam na spotkanie, żeby zobaczyć z czym przyjechaliśmy, a może chodziło o to na czym przyjechaliśmy? 🙂

Nieważne, ostatni raz byłem w takiej sytuacji, gdy dziewięć lat temu zaczynałem swoją przygodę motocyklową i pojechałem na pierwszy zlot mojej macierzystej grupy! I tak nie udało mi się zapamiętać imion tych z którymi się witałem poza Gribą, głównym organizatorem (bez przesady, a reszta ekipy to co? 😉 – przyp. red.), z którym nawiązałem kontakt wcześniej przez Messengera. Michał za to czuł się jak ryba w wodzie, bo znał wszystkich z poprzedniego roku i to on dodawał mi otuchy i wyjaśniał po cichu kto jest kim!

Główną atrakcją wieczoru z mojego punktu widzenia była odprawa. Integrację pomijam, bo odkąd szerokim łukiem omijam różne poprawiacze nastroju z trudem znoszę długie Polaków rozmowy 🙂 Zwykle siedzę gdzieś cichutko przysłuchując się, a gdy decybele wzrastają znikam po angielsku, ewentualnie tłumacząc się zmęczeniem po podróży, czego akurat tutaj nie musiałem udawać 🙂

W czasie odprawy Griba bardzo szczegółowo omówił plan na sobotę zaskakując wszystkich faktem, że prolog do offu obędzie się na plaży! Niewiarygodne, ale organizatorom udało się załatwić całkowicie LEGALNY przejazd pod warunkiem, że zastosujemy się do wyznaczonej trasy i zmieścimy w limicie czasu!

Podstawą do realizacji planu była wczesna pobudka i wyjazd o godzinie 7.30, żeby zmieścić się w okienku czasowym miedzy 8 a 10, bo takie ramy czasowe wyznaczono nam na przejazd po plaży.

Informacja wywołała entuzjazm wśród uczestników, bo bądź co bądź taka okazja nie zdarza się często. Ja miałem mieszane uczucia! Kiedy o 23 wymknąłem się z ogniska, żeby położyć się spać nie wiedziałem, że nie prześpię pół nocy zastanawiając się – “Jechać, nie jechać?”. Skąd te rozterki? Ano stąd że wciąż nie mogę się zdecydować czy lubię te offroadowe eskapady czy też nie. Generalnie miałem się tylko nauczyć jak sobie radzić na dojazdówkach do dzikich biwaków, które uwielbiam, a to zwykle oznacza najwyżej kilometr, dwa jakiejś polnej drogi, szutrówki itp. To całkiem inna bajka, niż ponad sto kilometrów po bezdrożach, błocie, koleinach i kopnym piachu, którego nie cierpię i z którym wciąż sobie nie radzę 🙁 A czym jest plaża? No właśnie!

Griba wcale mnie nie uspokoił, mówiąc że wjazd jest całkiem łatwy po twardym, a na wyjeździe jakby co mają pasy i będą wyciągać 🙂 Gdy dodatkowo wspomniał, że wyjeżdżamy obok latarni Stilo obudziły się we mnie wspomnienia sprzed 14 lat, gdy przemierzałem wybrzeże na rowerze. Doskonale pamiętam jak trudno było przebrnąć przez piachy właśnie w tym miejscu a trzy kilometry pchania roweru po plaży sprawiło, że nie byłem w stanie pokonać o własnych siłach paru schodków na wyjściu i to  będąc o kilkanaście lat młodszym i lżejszym 🙂

Pół nocy rozważałem różne czarne scenariusze, które mogą się zrealizować. Nie bałem się jakiejś kontuzji, w końcu piach jest miękki 🙂 Bardziej obawiałem się tego, że będę zaliczał glebę za glebą i po pierwsze stanę się obiektem drwin, dobrodusznych zapewne, ale mimo wszystko uszczypliwych, po drugie stanę się ciężarem dla grupy, która będzie musiała na mnie czekać, bo jak już wjadę na tą plaże to będę musiał z niej wyjechać, a kto wie czy dam rade zrobić to o własnych siłach. I po trzecie – jeśli jakimś cudem dotrę do końca to czy wystarczy mi sił na 150 kilometrów offa, który dopiero ma się tutaj zacząć? Zasnąłem z mocnym postanowieniem, że się jakoś elegancko wymiksuje z prologu i dołączę do wszystkich na parkingu!

Sobotni ranek przywitał chłodem i lekkim deszczem, co nie nastrajało optymistycznie 🙁 Zaskakujące było jednak to, że sadząc po porannej krzątaninie nikt nie zrezygnował  z prologu i o 7.30 wszyscy karnie stawili się przy swoich maszynach. W takiej sytuacji nie miałem wyjścia, nie mogłem odpuścić  i wytłumaczyłem sobie, że tak musi być, bo focia na FB najważniejsza i tyle. Niech się  dzieje co chce! Potem nastąpiła szybka odprawa będąca przypomnieniem tej wczorajszej i start! Po kilkunastu minutach robimy sobie fotki na tle wejścia na plaże nr 44 w miejscowości Lubiatowo.

Wjazd wyglądał nieźle, przejazd przez wydmę twardy, potem trochę kopnego piachu i wypłaszczenie, zdaje się bardziej twarde i łatwiejsze.

Myślę sobie dam rade 🙂 Kiedy nadchodzi moja kolej śmiało wjeżdżam pewien, że za chwilę będzie  spoko, ale robię to zbyt wolno i po paru metrach gleba 🙁 Podnieść się pomaga mi Wasyl, drugi organizator i anioł stróż  imprezy, jednocześnie dając rade: “Gazu, gazu!”. Wszystko wiem… teoretycznie! Usiłuje stanąć na podnóżkach ruszam i znów gleba!

Podnoszę motocykl i podpierając się nogami docieram do płaskiego. No ładnie myślę sobie, ledwo zjechałem na plaże i już dwie gleby, a przede mną jeszcze 10 km. Czarny scenariusz w toku! Obserwuje innych! Radzą sobie znakomicie, co rusz ktoś odkręca manetkę i gna przez piach. Widać, że co poniektórym sprawia to olbrzymia frajdę i pędzą jak strusie pędziwiatry w te i we wte! Dobra czas się ruszyć! Zbieram w sobie całą odwagę, ruszam, staje na podnóżkach i jadę najpierw powoli, potem coraz szybciej starając się obserwować jaką drogę wybrali inni. Okazuje się że miejscami jest całkiem twardo i jedzie się jak po szutrze. Ujechałem spory kawałek i zatrzymuje się żeby nabrać tchu, w  pobliżu jest niezawodny Michał i podpowiada żeby jechać blisko wody, bo tam jest całkiem twardo.  Korzystam z tej rady i czasem nawet jadę po wodzie, niby jest ok, ale coraz bardziej się boje że cos pójdzie nie tak i zanurkuje w morzu, a tego za wszelka cenę chciałbym uniknąć! Decyduję się wrócić na płaskie, ale żeby to zrobić muszę się przebić przez luźną warstwę piachu i tu niestety utykam. Szarpie się bezskutecznie i w rezultacie zakopuje się jeszcze głębiej. Rozglądam się bezradnie, ale pomoc już nadchodzi w postaci Griby. Dostrzegł moje kłopoty i zatrzymał się żeby pomóc! Razem szarpiemy żeby moto uwolnić z pułapki ale bezskutecznie. Griba uspokaja, chłodno ocenia sytuację, mówi co musimy zrobić, nie bardzo rozumiem jaki ma pomysł, a on w tym czasie kładzie moto na boku i praktycznie sam przeciąga je z dala od wykopanego dołu! Teraz się dołączam, pomagam je podnieść, odpalam i już bez trudu jadę dalej!

Akcja Griby przynosi dodatkowy skutek uspokajam się, wreszcie docierają do mnie jego słowa z odprawy, że nie  ma się o co martwić, bo jakby co wszyscy służą sobie pomocą, czego mam namacalny dowód.

Wraz z Wasylem zamykaliśmy maraton po plaży, żeby w razie potrzeby pomagać uczestnikom, którzy wpadli w tarapaty. – przyp. red.

Potem jeszcze raz się zakopuje, ale scenariusz się powtarza, ktoś już nie pamiętam kto (Griba i Piotr Mędyk – przyp. red.) pomagają mi wypchnąć moto i nagle już jestem na miejscu zbiorki do wspólnego zdjęcia, a to oznacza że dotarłem do końca trasy po plaży!

Pamiątkowe zdjęcia i wprawdzie z dużym trudem i pomocą kolegów, ale przedzieram się przez piach do wyjścia z plaży zmuszając Trampiego do nadludzkiego wysiłku, katując go na jedynce i generując niepokojące stuki w jego nowym, świeżo założonym napędzie. Z ulgą oddycham gdy wreszcie mogę go postawić wśród sosen. Biegnę z powrotem na plaże żeby pomóc wydostać się z niej Michałowi. Idzie mu znacznie lepiej, mimo to pomagam mu ciągnąc za stelaż. W pewnym momencie ręka mi się ześlizguje, Michał odjeżdża a ja… walę się twarzą prosto w piasek jak pies Pluto. Musze mieć głupią minę, bo ktoś przechodzący rzuca: “Pełno tego piachu wszędzie!”. 🙂 Otrzepuję się z grubsza, piasek będzie mi zgrzytał w zębach jeszcze długo, ale wprost dusze się ze śmiechu z samego siebie, a to znak że stres minął. Z satysfakcją zauważam, że ścieżka przez las nie jest tak piaszczysta jak ją zapamiętałem i jedyną trudnością okazuje się piaszczysty zjazd do parkingu. Pokonuje go w nie najlepszym stylu, czyli podpierając się nogami, ale za to pewnie i bez gleby i już po wszystkim! Po raz n-ty przekonuje się, że strach ma wielkie oczy, a ja wbrew obawom mam wystraczająco duży zapas sił i ochoty, żeby ruszyć na zasadniczą trasę 🙂

Na parkingu ogarniamy się z Michałem dość szybko. W końcu przed nami jeszcze 150 km offu i nie wiadomo co nas czeka, wiec dobrze jest mieć jakiś zapas czasowy. Ruszamy chyba jako pierwsi. Michał prowadzi! W naszym duecie wyklarowała się niepisana zasada, że na asfalcie prowadzę ja korzystając z TomTom’a, choć Michał kręci nosem, gdy od czasu do czasu TomTom prowadzi nas na nielubiane eski, w terenie dowodzi on. Nie ukrywam, że bardzo mi pasuje taki układ, bo prowadzenie po śladzie wymaga znacznie lepszego refleksu, wyobraźni i inteligencji, w dodatku Michał jest znacznie lepszym jeźdźcem, choć obaj kończyliśmy to samo szkolenie 🙂 Jazda za nim jest wygodna, bo mogę podpatrywać tor, który wybiera i z góry wiem, gdzie szykują się trudne momenty. Do tego wątku jeszcze wrócę. Minusem, ale tylko dla Michała jest, że od czasu do czasu musi się zatrzymywać, gdy traci mnie z oczu gdzieś za zakrętem.

Pierwsze kilometry robimy asfaltem, potem zjeżdżamy w teren. Dominują polne ścieżki, koleiny przez łąki, jakieś laski. Wkrótce zdaję sobie sprawę, że mam kogoś na plecach. Kombinuję jak tu ustąpić drogi, ale dwóch kolegów na crossach objeżdża nas po trawie i problem znika. Będą forpocztą całej grupy, a my jeszcze ze dwa razy się z nimi spotkamy w trasie. Jedzie się całkiem dobrze. Myślę, że sprzyjała nam aura, bo wcześniejsze deszcze nieco utwardziły piaski, a z kolei nie spowodowały jakiejś błotnistej tragedii. Docieramy do waypointu – malowniczego mostku nad torami. Obowiązkowa fotka i jedziemy dalej.

Wciąż trafiamy na urozmaicone ścieżki przez lasy i łąki. Docieramy do drugiego WP, którym oznaczono ruiny wiatraka.

Tutaj dopada nas kolejna  grupa crossowców. Z tego punktu odjeżdżamy pierwsi ale już wkrótce dogonią nas i wyprzedzą na tej drodze.

Powoli zdobywamy dystans, jestem tak zaaferowany trasą, że przegapiam następny waypoint, czyli mostek z bali. Może dlatego, że wyobrażałem sobie jakiś trudny technicznie przejazd. Niestety łapie się na tym, że zamiast cieszyć się trasą co chwila spoglądam na track, żeby sprawdzić ile nam jeszcze zostało km do mety, głównie w kontekście tego czy dojadę do niej cało 🙁 Łapiemy crossowców na następnym WP, którym oznaczono kolejne ruiny wiatraka. Krótka przerwa, fotka i dalej.

Pamiętam że w tym miejscu spytałem Michała o godzinę. Zdawało mi się, że jedziemy już Bóg wie jak długo, tym czasem minęło  zaledwie 1,5 godziny od wyjazdu z plaży. Czyli stoimy dobrze z czasem, gorzej z zapasami płynów. Camelback mam już prawie pusty, większość wyssało mi na plaży na szczęście i tu ukłon w stronę organizatorów 🙂 Na trasie mamy zaznaczony sklep spożywczy. Skąd wiedzieli, że przyda się popas? 🙂 Uzupełniamy zapasy płynów i robimy krótka przerwę na batonika.

Po kilkunastu minutach zasłużonego odpoczynku docieramy do następnego waypointa. Niesłusznie bierzemy go za wspomniany na odprawie podjazd dla chętnych. Trochę się dziwimy, bo nie wygląda tak strasznie, ale ja i tak nie zamierzam sprawdzać. Piaszczysty podjazd, nawet taki wyglądający na łatwy, nie jest w stanie mnie zainteresować, zwłaszcza że nie dotarliśmy nawet do połowy trasy. Michał nie byłby sobą gdyby nie podjął wyzwania 🙂 Wjeżdża bez trudu na górę , zjazd robi znacznie ostrożniej ale próba zaliczona.

Tu muszę wrócić do tego, dlaczego wolę jechać za Michałem. W pewnym momencie wypadamy na dość szeroką szutrówkę, a potem kolejne żwirowisko. Michał mi odjeżdża i niknie za jakimś zakrętem. Kiedy go dostrzegam widzę,  że zsiadł z motocykla i cos mi pokazuje. Zwalniam i ogarniam sytuację, droga odchodzi w prawo, a on stoi dużo poniżej jej poziomu i na wprost. Przychodzi mi do głowy, że się pomylił, ale prawda okazuje się inna. Nie pomylił się, ale z rozpędu wpadł na tę drogę nie zauważając, że płynąca woda wyżłobiła niezły rów w poprzek. Jakimś cudem udało mu się go przeskoczyć, macha żeby ja nie popełnił tego błędu . Prawdę mówiąc uratował mi d…, bo z moim refleksem zaliczyłbym lot w kosmos, a lądowanie na pewno byłoby twarde 🙂

Jeszcze tylko kilka kilometrów i docieramy do Dworu Góralskiego , gdzie zaplanowana jest przerwa obiadowa. Całość łącznie z posiłkami wygląda zacnie, ale prawdę mówiąc nie jestem głodny. Michał też zadowala się zupką i kawą z ciastkiem. Generalnie bardziej zależy nam na tym, żeby zmyć sól naszych motocykli, bo po tej plaży strach pomyśleć co dzieje się z napędem.

Niestety nasz szybki wyskok w poszukiwaniu myjni zakończony jest niepowodzeniem. Musielibyśmy zbyt długo czekać, wiec odkładamy ablucje na później.

Wracamy na track, ja podbudowany plotką, że druga cześć trasy zapowiada się łatwiej. Mają być te obiecane szutry. I faktycznie, jedziemy jakimś szlakiem rowerowym. Jest szeroko, twardo i bardzo malowniczo. Wkrótce docieramy do następnego WP i zdajemy sobie sprawę z naszego błędu. To tu jest prawdziwy podjazd i ten naprawdę robi wrażenie 🙂 Szacun dla tych, którzy wjechali crossami, a mega szacun dla tych, którzy podjęli tę próbę ciężkimi enduro. Wieczorem dowiadujemy się, że byli tacy 🙂 My odpuszczamy  i jedziemy dalej. Przestaje odliczać kilometry do mety i zaczynam się dobrze bawić. Jadę całkiem dobrym jak na mnie tempem i Michał już na mnie nie musi czekać. Kiedy tak lecimy sobie przez piękny las, twardą kamienista drogą, a ja już rozmyślam co tu kupić na kolacje… nagle ZONK! Po zjeździe z górki zdaję sobie sprawę, że droga odbija w prawo, a ja musze w lewo. Popełniam błąd, który wyeliminowałem całkowicie na asfalcie, a który zdarza mi się od czasu do czasu w terenie. Za mało pochylam moto w zakręcie i nie odkręcam należycie manetki na wyjściu. W efekcie biorę zakręt za szeroko i pakuje się w niewielką, może dwumetrowa koleinę z błotem. Byłem pewien, że mimo to przejadę ale niestety tylne koło łapie uślizg, a ja walę się na lewy bok i całkiem solidnie uderzam barkiem w ziemię. Po raz kolejny stwierdzam że chirurdzy w Otwocku wykonali kawał dobrej roboty 3 lata temu składając mój lewy obojczyk 🙂 Jest twardy tfu, tfu, jak skała. Niestety nie można tego powiedzieć o innych akcesoriach. Nie wiem jak to się stało ale złamałem mocowanie prawego lusterka i wyrwałem trójkątny kawał szyby. Musze ja zdemontować, bo może zadziałać jak garota. Nadbiega zaniepokojony Michał i pomaga mi podnieść moto. Poprawiam obluzowaną manetkę sprzęgła, przypinam pożyczonym od Michała pajączkiem resztki szyby i… Trampi gotów do jazdy. Jestem naprawdę pod wrażeniem dzielności tego motocykla, może kiedyś za nim nadążę 🙂

Zwykle po takiej solidnej  glebie bywam lekko roztrzęsiony i z trudem dochodzę do siebie. Tym razem o dziwo po paru niepewnych zakrętach wracam do obranego tempa jazdy i nawet nie jestem za bardzo zły na siebie.  Mój humor poprawi się jeszcze, choć trochę mi z tego powodu wstyd, bo nieładnie się cieszyć z cudzego nieszczęścia ale okazuje się, że nie tylko ja rozwaliłem szybę podczas tej imprezy. Poszły w sumie trzy szyby, a co zabawne, wszyscy zajmowaliśmy domek nr 5. Zapewne przejdziemy do historii biwaków off jako klątwa domku nr 5 🙂

Z prawdziwą przyjemnością kontynuujemy jazdę, docieramy do następnych waypointów – zagrody jeleni i śluzy.

Przed nami już tylko jedno trudne miejsce, oznaczone jako brakujące płyty. Griba dość długo nas przestrzegał, żeby tu jechać uważnie. Faktycznie wjeżdżamy w łąki na których w koleinach są położone płyty jumbo. Michał prowadzi, staram się jechać jego śladem, ale chyba robię to zbyt ostrożnie bo wkrótce się oddala i muszę sam uważać. Jadę, jadę i nic nie widzę. Owszem jakieś minimalne uszczerbki ale spoko. Znów tracę koncentrację i nagle tuż przede mną zauważam brak jednej płyty. Sęk w tym, że zamiast niej zieje chyba z półmetrowa dziura! Oczywiście zabrakło mi refleksu! Trampi okazał się mądrzejszy ode mnie i zanurkował po czym przedostał się na druga stronę nie wysadzając mnie z siodła. Uff…. zrobiło mi się ciepło. Upgrade – nie wiem czy przypadkiem tam nie pękły boczne plastiki, zorientowałem się dopiero niedawno 🙁

W końcu już bez przygód docieramy do mety. Zanim przyjedzie reszta ekipy (niektórym przydarzyły się różne problemy techniczne) nam udaje się umyć motocykle i zjeść wstępną kolację.

Wieczór upływa tradycyjnie na omawianiu różnych przygód. Tym razem uczestniczę nieco aktywniej ale znów się wymykam, bo musze wcześnie wstać. Moja misja jeszcze nie dobiegła końca. Podsumowaniem ma być kawa o świcie na plaży.

Niedzielny poranek rozpoczynam od… skurczu mięśnia dwugłowego uda. To dobitny fakt że te 150 km offu dało się we znaki 🙂 Odpalam czajnik przeklinając jego głośne działanie. Mając nadzieję ze nikogo nie obudziłem robię sobie kawę i wychodzę. Wkrótce jestem na plaży. Jest ciut nieswojo, gdy wchodzę do wody, bo wokół ciemność, wiatr pędzi spore fale, a wokół żywej duszy! Woda okazuje się całkiem miła i nawet ciepła. Zapewne ma te tyle samo stopni co powietrze, czyli około 13. Baraszkuje trochę w wodzie, a potem przysiadam  z kawą czekając na świt. Niestety chmury nie pozwalają dostrzec słońca ale i tak jest cool.

Mission complete! 🙂

Kiedy wracam koledzy już się krzątają przygotowując śniadanie. Owiedzają nas Griba i Wasyl, żeby wręczyć nam pamiątkowe plakietki. Mam poczucie, że na nią zasłużyłem! Track zrobiony od deski do deski, żadnych kompromisów, objazdów i skrótów.

Korzystam z  okazji, żeby im podziękować, bo zrobili naprawdę kawał dobrej roboty. Przygotowanie imprezy, trasa, opis punktów, opieka w trakcie – wszystko na najwyższym poziomie, a przy tym z humorem i na luzie. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi jeszcze raz przyjechać, mogę być pewny że wszystko będzie grało! Gorąco polecam!!!

Pozostaje jeszcze ponad 400 kilometrów do domu. Okazuje się, że bez szyby i lusterka są trudniejsze niż myślałem. Pęd powietrza  wdziera się wszędzie i musze założyć przeciwdeszczówkę, żeby nie zamarznąć. Brak lusterka daje się we znaki szczególnie w Warszawie, gdy wieczorem zmieniam pasy i przepycham się przez niedzielne korki. Z duszą na ramieniu i ogromną ulgą docieram w końcu bezpiecznie do domu. Do następnego! 🙂


Kamil Popławski

Wstęp

KaszubyOFF to czwarta z kolei w tym roku impreza w biwakoffowym klimacie. W czerwcu odbyło się pierwsze spotkanie z cyklu → D.L.G.B.T, potem tradycyjnie w wakacje miał miejsce → BiwakOFF, pod koniec sierpnia wystartował (również po raz pierwszy) → MazOFF, a teraz we wrześniu właśnie co odbyły się → KaszubyOFF! Z punktu widzenia biwakoffowej ekipy rok 2021 był po prostu rewelacyjny!

Pierwsze → Spotkanie OFF na Kaszubach miało miejsce dwa lata temu. To już trzecia edycja co pokazuje, że tak jak BiwakOFF, KaszubyOFF stały się wydarzeniem cyklicznym, a niemalejąca frekwencja dowodzi, że wszyscy wtajemniczeni na stałe zarezerwowali termin w swoich kalendarzach.

Jak wskazuje na to nazwa imprezy, spotkania odbywają się w różnych rejonach Kaszub. Tegoroczna trasa przebiegała w północnej części regionu. Organizatorzy stanęli na głowie, żeby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Czy im się udało? Czytajcie dalej, a wszystkiego się dowiecie. 😉

Z poprzednich wpisów na blogu (np. →  MazOFF 2021 – przyp. red.) można wywnioskować, że biwakoffowa ekipa to ludzie z całej Polski. Właśnie dzięki temu nasze spotkania odbywają się w różnych zakątkach kraju. Organizatorami KaszubyOFF jest paczka przyjaciół z Trójmiasta i jego okolic. W przygotowania tegorocznej edycji zaangażowani byli Griba, Marta, Miki i Wasyl. Ekipa szczególnie upodobała sobie jazdę na ciężkich motocyklach w terenie bardzo przygodnym, co zresztą robią naprawdę świetnie!

Piątek, piąteczek? No to w drogę!

Zgodnie z wcześniej rozesłanymi wiadomościami, tegoroczne spotkanie miało się odbyć w Białogórze, miejscowości położonej nad samym morzem, w weekend 17-19 września.

Na imprezę zapisało się ponad 25 osób. Wiele z nich, aby wziąć udział w spotkaniu, musiało pokonać ponad 600 km w jedną stronę! Z tego względu uczestnicy docierali w wyznaczone miejsce na różne sposoby. Jakie były to sposoby? Jedni przyjechali na kołach, inni zapakowali motocykle do busa, jeszcze inni na przyczepki. Byli też tacy, którym zabrakło miejsca. Co zrobili? Wpadli na genialny pomysł i  załadowali motocykl do samochodu osobowego!

Największym szokiem dla wszystkich uczestników było zobaczenie rzeczy niemalże niemożliwej! Niebieski Suzuki DL V-Strom o rejestracji zaczynającej się LKR na przyczepce?! Tak, niemożliwe stało się faktem – tym razem także Suszny swój motocykl zapakował na lawetę!

Ośrodek, który organizatorzy wybrali na naszą bazę, składał się z bardzo ładnych, komfortowo wyposażonych, 4-osobowych domków. Był parking na motocykle, przyczepki i busy, było też wydzielone miejsce na ognisko oraz stoły i ławki. Nie zabrakło placu zabaw dla najmłodszych – przyszłych adeptów jazdy enduro!

Jak wyglądały aspekty meteorologiczne? Prognozy pogody wskazywały deszcz w całym kraju i tak faktycznie niestety było. Na szczęście opady okazały się tylko przelotnymi i podczas piątkowego tranzytu na miejsce spotkania większości udało się przed nimi uciec. A co taka pogoda oznaczała dla sobotniej trasy? A no tyle, że podniósł się poziom trudności ze względu na błotniste podłoże oraz to, że na pewno nie będzie się kurzyć!

Ostatnie osoby z naszej biwakoffowej ekipy dotarły sporo po zmroku. Rzecz jasna nie obyło się bez przebitej dętki. Nasz kolega Rafał z Tczewa dwukrotnie złapał gumę.

Przy drugim kapciu wysłaliśmy po niego pomoc w postaci busa, którego poprowadził Seba, a nawigował Griba. DR BIG wraz z właścicielem zostali podjęci kilka kilometrów od bazy i (ku uciesze wszystkich zainteresowanych – przyp. red.) bezpiecznie dostarczeni na miejsce spotkania.

Jak nakazuje tradycja, wieczorem zebraliśmy się przy ognisku, gdzie każdy mógł zjeść coś ciepłego, napić się i spędzić czas w świetnym, doborowym towarzystwie. Wydawało się, że wszystko potoczy się jak zawsze, impreza potrwa do białego rana, a najdzielniejsi z naszych kompanów nie pozwolą na to, by choć kropla alkoholu pozostała na dnie butelek.

Cały misterny plan legł w gruzach po przemowie Griby. Podczas omawiania sobotniej trasy, prezes KaszubyOFF (jaki tam znowu prezes 🙂 – przyp. red.) powiadomił nas o przygotowanej dla uczestników niespodziance!

Okazało się, że ekipa KaszubyOFF (tu trzeba wspomnieć, że maczał w tym palce również Gregor, który tym razem nie mógł uczestniczyć w spotkaniu – przyp. red.) załatwiła wszelkie zgody i pozwolenia na przejazd plażą! Wiwatom nie było końca, zwłaszcza, że nikt nie spodziewał się takiego “prezentu” od organizatorów, bo informacja o plaży była skrzętnie ukrywana do samego końca. Jedyną złą dla nas wiadomością było to, że wyjazd z bazy został zaplanowany na godzinę siódmą rano!

Dlaczego tak wcześnie? A no dlatego, że zgoda na przejazd została wydana na określony czas, po to żeby jak najmniej dać się we znaki spacerowiczom znajdującym się pasie nadbrzeżnym. Jednak fakt, że legalnie będziemy mogli przejechać kilkunastokilometrowy odcinek plaży całkowicie przyćmił ów problem. Impreza potrwała jeszcze kilka godzin i wszyscy grzecznie rozeszli się do swoich domków odpoczywać i śnić o jutrzejszych rajdach po Kaszubskich bezdrożach!

Sobota, wstawać lenie! Jedziemy na plaże!

Poranek jak zwykle do lekkich nie należał, zaspany z lekkim bólem głowy wstaję około godziny 6:30. Szybko zbieram swoje graty i po 20 minutach jestem gotowy do wyjścia. Ku mojemu zdziwieniu prawie wszyscy byli już na miejscu zbiórki! Chęć przejazdu plażą była zdecydowanie silniejsza niż ciepłe łóżeczko.

Poranek był dość rześki, ale co najważniejsze, nie padało. Wybija godzina siódma, a my ruszamy w stronę wjazdu na plaże w miejscowości Lubiatowo. Do celu mamy około 20 km, które sprawnie pokonujemy drogami asfaltowymi. Struna, który jako jedyny spóźnił się na zbiórkę był w szoku, że wszyscy zebrali się o tak wczesnej porze i wyjechali zgodnie z planem! Na poprzednich spotkaniach zawsze znajdywała się grupka maruderów, która w trasę ruszała z sporym opóźnieniem, głównie ze względu na silne przyciąganie do łóżka, spowodowane wypiciem zbyt dużej ilości mililitrów, dobrze znanego już wszystkim biwakoffowiczom wermutu.

Organizatorzy poprowadzili nas do miejscowości Lubiatowo, gdzie zaplanowano wjazd na plaże. Około godziny 7:30 naszym oczom okazał się majestatyczny, niespokojny, wietrzny Bałtyk z piękną szeroką plażą!

Byliśmy zachwyceni widokami, wiec zanim całą ekipą wpakowaliśmy się do “piaskownicy”, wszyscy zabrali się za robienie zdjęć oraz podziwiania przepięknego krajobrazu!

Radość uczestników uwidoczniała się na każdym kroku. 🙂 – przyp. red.

Prym na tym polu wiódł szczególnie Suszny. 😉 – przyp. red.

Rzecz jasna nie tylko dla widoków tu przyjechaliśmy! Naszym celem było pokonanie trasy, której początek zaczynał się tutaj, nad samym brzegiem Bałtyku! Więc do dzieła! Każdy po kolei wjeżdżał na plażę, nie obyło się rzecz jasna bez pierwszych wywrotek. Całe szczęście nic groźnego się nie stało, były to raczej upadki przy zerowych prędkościach. Muszę zwrócić uwagę na to, że piasek na plaży mnie zaskoczył, ma on totalnie inną konsystencję niż ten, który zwykle spotykamy na naszych trasach. Jest on “wyszlifowany” przez wiatr, przez co bardzo sypki. Jazda po nim jest według mnie trudniejsza niż po takim, który zazwyczaj spotyka się na drogach polnych i leśnych duktach! Przeliczyłem swoje możliwości myśląc, że na Kaszubach słynących z “szutostrad” bez problemu poradzę sobie na oponach typowo szosowych (Anakee 3) (trzeba było czytać e-mail’e z informacjami i zaleceniami od organizatorów 😉 – przyp. red.) i przy pierwszym zetknięciu z plażą zaliczyłem efektowne gryzienie piachu. Na szczęście była to moja pierwsza i ostatnia wywrotka podczas tego wyjazdu. 😉

Gdy już wszyscy poradzili sobie z pierwszym wyzwaniem, jakim było wjechanie na plaże, ustawiliśmy się do zdjęć.

Niektórzy nie mogli wytrzymać ani chwili dłużej i rozpoczęli swoje harce na piasku pokazując mniej doświadczonym biwakoffowiczom jak radzić sobie w takich warunkach! Po chwili dla fotoreporterów, rozpoczęliśmy rajd!

Jazda po piachu wymaga od kierującego motocyklem przełamania bariery strachu. Musimy wygrać ze swoim instynktem samozachowawczym, który przy każdym majtnięciu kierownicy podpowiada HAMUJ!!! Ci, którzy nie pierwszy raz zetknęli się z piaskiem dobrze o tym wiedzą, że im więcej gazu tym lepiej! Gaz musi być cały czas odkręcony, ciężar naszego ciała powinniśmy przenieść na tył tak, żeby przód motocykla był jak najbardziej odciążony. Natomiast kierownice trzymamy luźno, wtedy przednie koło może szukać optymalnego dla siebie toru jazdy.

Przejazd po plaży był czymś naprawdę niezwykłym – po prawej wzburzone morze, po lewej wydmy, a pod kołami motocykla tony piachu.

Dodatkowo otaczający Cię kompani, a w ich oczach radość małego dziecka! Tak – to było spełnienie marzeń nie jednego z nas!

Mimo euforii, która nas opanowała staraliśmy się nie zapominać o tym, że spacerowicze, których spotykamy na plaży mają pierwszeństwo. Na szczęście o tej godzinie było ich naprawdę mało. Griba sprawdził po imprezie, czy przypadkiem nie złożono na nas jakichś skarg, ale wszystko okazało się być jak w najlepszym porządku.

Dyskusyjna była kwestia wyboru właściwego toru jazdy. Uznałem, że mokry piasek blisko brzegu jest lepszą opcją – jest twardszy przez co się lepiej po nim jedzie. Fakt, jazda była bardzo przyjemna lecz niespodziewane fale uderzające w bok motocykla mogły poczynić spore szkody, dodatkowo zalewając prowadzącego morską wodą od stóp do głów. Jadąc przy brzegu miejscami można było trafić na “bagienko” pod piaskiem co kończyło się wytraceniem w bardzo szybkim tempie prędkości. Kierownica zaczynała wtedy oczywiście latać z jednej strony na drugą, a pomagało jedynie szybkie dodanie jeszcze większej ilości gazu.

Z kolei jadąc w głębi plaży można było natrafić na niebezpieczne doły ukryte pod piaskiem o czym przekonali się niektórzy z uczestników spotkania. Nie wiadomo dokładnie jaka była geneza tych przeszkód, być może owe pułapki zostały wykopane przez bawiące się na plaży dzieci.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy – tak było i tym razem. Fragment plaży, który został nam udostępniony, przejechaliśmy w ekspresowym tempie. Na końcu tego “odcinka specjalnego” czekali na nas Miki oraz Rafał, którzy pokazywali gdzie znajduje się wyjazd.

Jednak zanim opuściliśmy piaskownicę po raz kolejny nadszedł czas dla fotoreporterów. Dzięki temu mamy zdjęcie grupowe!

Chwila odpoczynku i rozpoczęło się kolejne wyzwanie jakim było wyjechanie z tej ogromnej piaskownicy! Na wyjściu nr 51 wiatr usypał sporych rozmiarów hałdę sypkiego piachu. Jedni potrzebowali więcej pomocy, inni mniej, a jeszcze inni bez trudu opuścili plażę o własnych siłach.

Po opuszczeniu plaży zatrzymaliśmy się całą grupą na parkingu, gdzie Griba po raz kolejny omówił szczegóły czekającej nas trasy. Od tego momentu mieliśmy zacząć samodzielnie nawigować po  przygotowanym tracku. Czekało na nas ponad 150 km offroadowej zabawy!

W tym miejscu warto wspomnieć, że wszystkie nasze tegoroczne spotkania odbyły się w “nowej formule”. W poprzednich latach organizatorzy tworzyli grupy, zazwyczaj szybką, turystyczną i zieloną. Każda z nich miała swojego prowadzącego oraz zamykającego, a uczestnicy na podstawie samooceny swoich umiejętności, wybierali przynależność do grupy. Niestety taki podział nie sprawdzał się, bo w tak dużych grupach zawsze znalazł się ktoś dla kogo tempo było za szybkie i opóźniał całą ekipę lub wręcz przeciwnie, nudził się bo było dla niego za wolno.

Fakt, że trasę przejazdu znali tylko organizatorzy, a z biegiem czasu chęć udziału w BiwakOFFowych spotkaniach deklarowało coraz więcej osób,  znacznie utrudniał sprawne przeprowadzenie rajdu. Na czym polega nowa formuła? Każdy uczestnik po zgłoszeniu chęci wzięcia udziału w imprezie oraz dopełnieniu formalności otrzymuje plik GPX, który zawiera zapis trasy z oznaczonymi punktami i atrakcjami.

Pozwala to na samodzielną nawigację podczas jazdy i umożliwia dobranie idealnego tempa przejazdu do swoich umiejętności oraz stylu jazdy. Oczywiście mało kto decyduje się jechać sam, tworzą się grupki, zazwyczaj z osób, które jeżdżą ze sobą na co dzień, od których można odłączyć się jeśli tempo jest nieodpowiednie i nawigować dalej po tracku na własną rękę.

Trasa, którą przyszło nam przejechać była po prostu wyśmienita! Różnorodność dróg, piękne widoki, ciekawe miejsca – każdy mógł znaleźć coś dla siebie! Z jednej strony słynne już szerokie Kaszubskie szutrostrady, a z drugiej wąskie, śliskie, leśne oraz polne ścieżki. Ilość atrakcji naprawdę mnie zaskoczyła! Przejazd po wiadukcie, czy drewnianym mostku w samym środku lasu, opuszczone historyczne wiatraki, farmy wiatrowe, czy kopalnia piasku to tylko niektóre z nich.

Mijaliśmy na przykład zagrodę jeleni, w której jeden z nich był ubarwiony na kolor biały.

Jest to bardzo rzadki okaz, a spotkanie go na wolności graniczy z cudem! Ogromnym zainteresowaniem cieszył się leśny piaskowy podjazd, który został totalnie przeorany przez najodważniejszych biwakoffowiczów. Organizatorzy stanęli na wysokości zadania i tak opracowali trasę, że nikt nie mógł się nudzić, czy być niezadowolony z tego, że wziął udział w spotkaniu!

Jak zazwyczaj, jednym z punktów na trasie była przerwa obiadowa. Dość zaskakujące było to, że obiad przyszło nam zjeść w restauracji specjalizującej się w góralskim menu. Skąd właściciel wziął taki pomysł na lokal na Kaszubach? Na to pytanie nie znamy odpowiedzi. Jak się spodziewacie, nie było nam dane spróbować regionalnych przysmaków, jednak jedzenie było naprawdę smaczne (stan Struny, po lewej na zdjęciu poniżej, nie jest rezultatem zatrucia pokarmowego tylko przeziębienia, które dało mu mocno w kość – przyp. red.), a porcje bardzo duże!

Przy tak dużej grupie motocykli, rzeczą niemal pewną są awarie. Nie obyło się bez nich i tym razem. Pierwsza, drobna, to urwana linka sprzęgła w TTRze Pavsona.

Nowa linka szybko się znalazła – niestety nie działała na zasadzie plug and play, bo pochodziła z innego motocykla. Na szczęście na posterunku był niezawodny Suszny, który wziął sprawy w swoje ręce i po kilku chwilach mogliśmy jechać dalej.

Druga z awarii niestety okazała się bardziej poważna – wódz naszej wyprawy Griba zauważył problem ze sprzęgłem w swoim DL’u (przebieg grubo ponad 100 kkm i prawdopodobnie blokujący się wysprzęglik zrobiły swoje podczas przejazdu po plaży – przyp. red.).

Początkowo problem udało mu się rozwiązać, ale prawie na samym finiszu niestety konieczna okazała się pomoc.

I tym razem można było liczyć na Sebę, który po zaliczeniu trasy wsiadł w busa i zgarnął Gribę z drogi do bazy.

Po powrocie do ośrodka każdy miał chwilę dla siebie, żeby ogarnąć się po trasie. Następnie wszyscy spotkaliśmy się przy ognisku, gdzie mogliśmy wymienić się wrażeniami z przejazdu.

Chwile spędzone wspólnie w takich momentach są dobrą okazją do żywej dyskusji i często skutkują różnego rodzaju pomysłami na przyszłość. Tak było i tym razem! Koledzy z południa – Struna i Damian zostali namaszczeni przez resztę ekipy do zorganizowania spotkania KrakOFF w 2022 r. Jeśli do tego dojdzie,  będzie to już piąta impreza pod patronatem BiwakOFFu! 😉

Niedziela, czyli pora wracać

Ranek przywitał nas mocnym chłodem – czuć było już mroźne powietrze z północy – ale na szczęście obyło się bez deszczu. Ci, którzy do przejechania mieli więcej niż pół kraju wyjeżdżali w godzinach porannych, tak żeby o akceptowalnej porze wrócić do domów.

W trasę wyruszyłem po miłym pożegnaniu przez ekipę.

Wyjechałem jako jeden z pierwszych około godziny dziewiątej za cel obierając Warszawę.

Na szczęście pogoda była dla mnie łaskawa i tym razem nie zmokłem. Niestety mocny i zimny wiatr wyziębił mnie do cna i przewiał na wskroś. W stolicy byłem około godziny piętnastej.

Dobrze spędzony czas leci bardzo szybko, a ten weekend uciekł mi w mgnieniu oka. Lepszego początku urlopu nie mogłem sobie wymarzyć!

W tym miejscu pojawią się podziękowania dla ekipy KaszubyOFF, ponieważ to dzięki ich ciężkiej pracy włożonej w przygotowanie offroadowej trasy (każdy kto jeździ w terenie wie ile trudu wymaga poszukiwanie dobrych, ciekawych odcinków), zorganizowanie miejsca na nocleg i niespodzianek dla uczestników oraz ogarnięcie wielu innych spraw pozwoliło, że kolejne spotkanie doszło do skutku. Poprzeczka tym razem została postawiona bardzo wysoko!

Dziękuję serdecznie organizatorom i z niecierpliwością czekam na kolejną możliwość spotkania na Kaszubach i nie tylko! Do zobaczenia!


Marta


Leo


Pavson


Wrona


Suszny


Tak to było! Cieszymy się bardzo, że po raz kolejny goszcząc na kaszubskiej ziemi BiwakOFFową ekipę, udało nam się stanąć na wysokości zadania! To nie łatwe zadanie, kiedy w spotkaniu bierze udział Burżuazja Terenu z całej Polski! 🙂

Czas szybko płynie, dlatego jak wszystko pójdzie dobrze widzimy się już wkrótce!  😀 Pozdrowienia z Kaszub!

W końcu obrobiłem nagrania z mojej kamery. Większość filmu jak można się spodziewać dotyczy oczywiście plaży! 😀

Jest jeszcze materiał od innych uczestników, ale kiedy za to się ktoś weźmie nie wiadomo! 🙂 Bądźcie czujni i zaglądajcie co jakiś czas na → motoSTFORKOWY kanał na YT.


Serdecznie dziękujemy Ewelinie i Mikołajowi, właścicielom ośrodka Holiday Park Białogóra, w którym znajdowała się tegoroczna baza spotkania KaszubyOFF. To doskonałe, godne polecenia miejsce, które doceni każdy kto szuka noclegu w komfortowym domku i lubi przyjemne, estetyczne otoczenie. Miejsce godne polecenia, a co najważniejsze przyjazne motocyklistom i motocyklistką! 🙂