Rumunia! Kto uważnie śledzi nasze kolejne wyprawy pewnie mocno się zdziwi i pomyśli: “Znów pojechali do Rumunii! Ile można?!”.
No cóż, to prawda. Trudno nawet policzyć te wszystkie wyjazdy, tyle razy byliśmy w tym pięknym kraju. Ale nie ma to dla nas znaczenia, bo z każdą wizytą odkrywamy coś nowego. I gdy opuszczamy granice Rumunii wiemy, że będziemy tęsknić za odwiedzonymi miejscami, przejechanymi drogami i spotkanymi ludźmi. I tak właśnie było też i tym razem.
Plan tej wyprawy klarował się już od kilku lat, kiedy to Marta znalazła stronę projektu → Adventure Country Tracks. Nie byliśmy wtedy jednak jeszcze gotowi, żeby podjąć się przejechania trasy, której dużą część stanowił offroad. Przyszedł jednak moment, kiedy poczuliśmy się na tyle pewnie, aby zadecydować, iż tym razem przejazd przez północną i centralną część kraju odbędzie się szlakiem wytyczonym przez ekipę ACT.
Prolog
Do tegorocznej podróży przygotowywaliśmy się wyjątkowo systematycznie. Dla mnie oznaczało to “miło” spędzone nadgodziny w Griba Garage, gdzie ogarniałem nasze maszyny przed zbliżającą się podróżą. Oczywiście jak zwykle wyskoczyło kilka nieplanowanych tematów, które trzeba było ogarnąć, ale to przecież norma. 🙂
Pakowanie rozpoczęliśmy dużo wcześniej niż zazwyczaj, żeby wszystko było gotowe w dzień startu. Chcieliśmy uniknąć krzątaniny przy bagażach do ostatniej chwili, która to za każdym razem kosztuje nas spore opóźnienie.
Postanowiliśmy po prostu choć raz wyruszyć zgodnie z planem i najlepiej przed południem. 🙂 I tak oto motocykle były gotowe na dzień przed wyjazdem.
Tranzyt do Rumunii
Nasza przygoda rozpoczyna się 20 sierpnia w sobotę rano. Szybkie śniadanie, kawa i ruszamy do garażu. Udało się! Zrealizowaliśmy coś co dotychczas wydawało się dla nas niemożliwe, czyli wystartowaliśmy od razu po wejściu do garażu. No prawie od razu, bo przecież trzeba się było jeszcze ubrać. Jednak poszło to tak szybko i sprawnie, że tym razem nie mamy nawet wspólnego zdjęcia przed ruszeniem w trasę. Załapały się tylko nasze motocykle. 🙂
Prognozy na sobotę nie były zbyt różowe. Aby oddalić się od burzowego frontu, który wisiał nad zachodnią częścią kraju, wybraliśmy drogę S7. Strategiczne posunięcie opłaciło się i deszczowe chmury zostały za nami. A my, z przerwami na kawę, sprawnie mknęliśmy w kierunku południa Polski.
I tak jakoś wyszło, że na wieczór dotarliśmy do Bałtowa, miejsca o którym słyszeliśmy od naszego motocyklowego kumpla Mikee’go z Radomia. W miejscowości odbywa się co roku duży zlot motocyklowe.
Znaleźliśmy przyjemny teren na kemping w JuraPark. Na dodatek trafił się bardzo ciepły wieczór. Krótko mówiąc warunki do obozowania po prostu doskonałe! Jeszcze zimne piwo, coś na kolację i nic więcej do szczęścia nam nie trzeba!
Gdy tak sobie imprezujemy, odwiedza nas miejscowy piesek. To pierwsze ze zwierzątek (a było ich przynajmniej kilka), które zaprzyjaźniło się z nami podczas tej podróży.
Nieco zmęczeni pierwszym dniem trasy zasypiamy dość szybko i śnimy o tym co nas czeka w Rumunii. 🙂
Niedziela wita nas piękną pogodą i świetnym widokiem z namiotu. Podoba nam się takie kempingowanie! 🙂
Zwijanie namiotu, poranna kawa i śniadanie to czynności, którymi będąc w trasie często rozpoczynamy dzień. Nie trzeba się spieszyć, jesteśmy przecież na wakacjach, a te przyjemne rytuały też stanowią część naszej przygody. 🙂
Gdy już ze wszystkim się uwinęliśmy, ruszamy w dalszą podróż. Mimo, że dziś nie jedziemy drogą szybkiego ruchu to kilometry schodzą dość żwawo. Nawet nie wiem kiedy zleciało i dojeżdżamy do Dukli, a za moment jesteśmy już w Barwinku przy samej granicy. Zaliczamy tankowanie, a ponieważ nasz ulubiony bar obok stacji paliw jest niestety zamknięty, pozostaje nam opitolić na spółkę dużą kawę z Orlenu i zagryźć ją batonami. W międzyczasie zaliczam pogawędkę o oponach (to jest temat rzeka, który zawsze budzi emocje) z motocyklistami, którzy zaparkowali obok nas. Ekipa właśnie wraca ze Słowacji. Za ich przestrogą, choć i bez tego widać, że bez deszczu się nie uda, zakładamy kombinezony.
Na Słowacji jest deszcz, no i jest też to co zawsze nas tu prześladuje, czyli nuda! Najkrótsza droga na Węgry i dalej do Rumunii nie należy do zbyt atrakcyjnych. Co prawda tym razem trochę zmieniamy marszrutę, bo nie będziemy tak jak zazwyczaj jechać przez Tokaj, więc coś nowego się trafiło po trasie.
Dzisiejszy nocleg wypada nam dość blisko granicy z Węgrami w miejscowości Viničky. Na miejscu w → Zlatá Putňa – Restaurant & Pension okazuje się, że będziemy mieszkać w domku Hobbitów! Nasze klimatyczne lokum było wykonane z beczki po winie. Bardzo fajna miejscówka. Wokół domków stoliczki, ławeczki, piękny ogród, grill. Wszystko co potrzeba, żeby odpocząć po całym dniu w trasie.
Gdy zaparkowaliśmy motocykle i nieco się ogarnęliśmy…
…idziemy na kolację do restauracji znajdującej się tuż obok domków na terenie ośrodka. W ofercie oprócz pysznego jedzenia można znaleźć przeróżne gatunki tokajskich win z okolicznych winnic. Skwapliwie przystąpiliśmy do testów… 🙂
Po kolacji przychodzi czas na odpoczynek. Idę szybko lulu, bo głowa mi pęka z bólu! Za dużo wrażeń, a może to przewiane zatoki? Któż to wie, w każdym razie w środku nocy reflektuję się, że przecież mamy ibuprofen. To musi pomóc i nad ranem ból odchodzi w niepamięć. 😉
Byłem tak padnięty, że nie zarejestrowałem nawet kociego lokatora na gapę, który władował nam się przez uchylone drzwi do naszego hobbitowego domku. 🙂
Dzień dobry! Mamy poniedziałek, 22 sierpnia. Maszyny gotowe, zaliczamy śniadanie i możemy ruszać. Idzie nam to w miarę sprawnie, nawet wcześnie dziś wyjeżdżamy. To dobrze, bo przecież po przekroczeniu granicy z Rumunią stracimy na zmianie czasu godzinę z naszych wakacji. 🙂
Po drodze niespodziewana przygoda! Nie wykazaliśmy czujności i jakoś tak wyszło, że Google Maps poprowadziło nas na lokalne przejście graniczne na drodze biegnącej do miejscowości Peleș, które dziś, czyli w dzień powszedni, okazuje się nieczynne!
Musimy się cofnąć do miasteczka Petea. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Znajduję skrót i trafia się trochę offroad’u. To jak znalazł na rozgrzewkę przed ACT Romania. Śmiejemy się, że przy okazji zaliczyliśmy kawałek TET Hungary. 🙂
Jest w końcu “właściwe” przejście graniczne. Szybko i sprawnie, bez kolejki, wjeżdżamy do Rumunii! 🙂 Na postój wybieramy stację paliw tę co zawsze, po lewej za przejściem. Można usiąść i spić kawę oraz zjeść jakieś ciastko. Uśmiechy mamy od ucha do ucha, bo znowu jesteśmy w Rumunii!!! 😀
Gdy tak sobie gawędzimy i snujemy plany na najbliższe dni popijając kawę, czarne jak ta kawa właśnie, deszczowe chmury zbierają się nad nami. I my postanawiamy się zebrać, licząc, że uda nam się uciec złej pogodzie. Kierunek obieramy na miejscowość Săpânța.
Wydaje nam się dobrym pomysłem, żeby zatrzymać się w dobrze znanym miejscu i odpocząć po tranzycie przed dalszą podróżą. Choć moglibyśmy dziś jechać dalej to nie musimy przecież nigdzie gnać, a Săpânța jest bliska naszym sercom i mamy tu sprawdzoną metę. 🙂
Deszcz nieco nam uprzykrza życie, ale na szczęście nie leje jakoś mocno i po ubraniu kombinezonów kontynuujemy naszą podróż.
Droga elegancka, asfalt nowy, winkle są. Nawet się w międzyczasie wypogodziło i przestało padać. Jest Săpânța, jest też → Pensiunea Montana i… są sympatyczni gospodarze! Bardzo nam miło, że Vasule i jego żona nas pamiętają. Zatrzymywaliśmy się u nich w 2017 r. i w 2019 r. podczas poprzednich wojaży po Rumunii.
Trzeba to uczcić! Za Rumunię! Noroc! No to cyk!
Dostajemy pokój ten co zawsze. Nic się nie zmieniło. Jest czysto i przytulnie. Co prawda woda nadal leci spod brodzika na łazienkę, ale nam to nie przeszkadza, jak dla nas warunki są tutaj super! 🙂
Rozmawiam troszkę z Vasule, a potem przychodzi czas na relaks i spacer w okolice słynnego → Cimitirul Vesel. Tutaj też niewiele się zmieniło.
Podczas kolacji dochodzimy do wniosku, że popularna w Rumunii mamałyga nie jest za dobrym wyborem, za to zimne piwo Tuborg jak najbardziej tak! Wypijmy kolejny raz za Rumunię! Noroc!
ACT Romania
No i co dalej? Czas w końcu zacząć to ACT! W tym miejscu przydałoby się co nieco wspomnieć o samym track’u. Generalnie długość trasy wynosi 1370 km, a proponowany czas na jej pokonanie to 5 dni. Takie informacje można znaleźć na stronie projektu → Adventure Country Tracks. My mieliśmy na całą wyprawę (wraz z tranzytami) równe trzy tygodnie. Z tego względu przyjęliśmy założenie, że nie ma potrzeby się spieszyć i kurczowo trzymać narzuconego przez ACT pięciodniowego rozkładu jazdy. Postanowiliśmy, że postoje będziemy robić tak, jak nam akurat wypadnie, a jeśli gdzieś nam się spodoba lub pogoda będzie niepewna i trzeba będzie poczekać na lepszą aurę, to zostaniemy na dłużej.
Będę się starał opisać naszą trasę dniami ACT, sygnalizując tylko gdzieniegdzie jak w rzeczywistości zmieniały się kartki w naszym kalendarzu.
Mamy wtorek 23 sierpnia, jesteśmy w miejscowości Săpânța. Rano pogoda wygląda dość kapryśnie, ale na szczęście z każdą minutą poprawia się.
Na samym początku dnia spotyka nas miła niespodzianka. Nasz gospodarz zaprasza nas na pyszne śniadanie i świetną kawę. 🙂 Morale rosną! Po sutym posiłku zaczyna się przedwyjazdowa krzątanina.
Plan na dziś to przeskoczyć do miejscowości Borșa. Dlaczego nie dalej? Uznaliśmy, że nie ma sensu cisnąć, bo prognoza pokazywała, że po południu w północnej części Rumunii ma zacząć konkretnie padać. A na dodatek jakiś czas temu Marta znalazła na FB ciekawie zapowiadający się kemping → offRoadventure, który znajduje się właśnie w Borșa. Mając ku temu okazję postanowiliśmy sprawdzić co to za miejsce.
Ruszamy! Zanim wjedziemy na track ACT Romania mamy do pokonania jeszcze około 40 kilometrów.
Dzień pierwszy ACT (Bârsana – Vatra Dornei, 240 km)
Track ACT Romania zaczyna się w miejscowości Bârsana. Odcinek stąd aż do Borșa to malownicza asfaltówka, biegnąca przez małe miejscowości i wioski. Jechaliśmy już tą drogą w 2019 r. Dla lubiących zwiedzanie atrakcją będzie zapewne → Biserica de lemn din Bârsana. Wtedy nawet się na chwilę zatrzymaliśmy, żeby zrobić zdjęcie, dlatego teraz nie oglądając się na boki lecimy śmiało przed siebie.
Dojeżdżamy dość wcześnie do miasteczka Borșa i gdy Marta robi zakupy, a ja czekam na nią przy motocyklach, prognoza pogody niestety się sprawdza i zaczyna padać!
W międzyczasie nawiązuję rozmowę z wychodzącym ze sklepu jegomościem. Okazuje się, że jest on współwłaścicielem kempingu na który właśnie się wybieramy. 🙂 Pogadaliśmy trochę i gość pojechał. Za chwilę wraca Marta, pakujemy zakupione żarcie na motocykle i gdy na chwilę przestaje padać ruszamy na kemping.
Dojazd na miejscówkę słynie z tego, że jest offroadowy. No faktycznie, trochę stromo, trochę kręto, dużo kolein i kamieni. Był to pierwszy konkretniejszy podjazd na tym wyjeździe i został przez nas zaklasyfikowany jako całkiem niezła atrakcja. Jak się później okazało była to niezła rozgrzewka przed ACT. Tak czy inaczej wdrapaliśmy się sprawnie i szybko na samą górę. 😉
Wyszło słońce i przegoniło deszczowe chmury, ale ponieważ pogoda nadal nie była pewna, a prognozy straszyły ulewnym deszczem, bierzemy domek. W zasadzie była to wiata z zabudowaną górą. Po drabince wchodziło się na piętro, gdzie znajdowało się spore pomieszczenie z zamykanym włazem, a na dole było miejsce dla motocykli. Super! 🙂
Zanim się zakwaterowaliśmy browarek został spity. Szczęśliwi i spragnieni smakujemy powoli naszą Rumunię, a w oddali widzimy piękne → Munţii Rodnei. 🙂
Nie wiadomo skąd pojawia się kempingowy kot. Kolejne napotkane zwierzątko oczywiście po chwili zaprzyjaźniło się z nami. 😉
Rezultatem pogawędki sympatycznym chłopakiem z obsługi jest to, że mamy swoje miejsce na ścianie chwały. Jeśli kiedyś dotrzecie na kemping offRoadventure sprawdźcie, czy nalepki “motoSTFORKY” i “Baby na motóry” nadal tam są. 😉
Znowu zaczyna padać, wiec przenosimy się do naszego domku. Udało nam się jeszcze jakoś zjeść przed wiatą zanim rozpadało się na dobre. No i leje! Cały wieczór i całą noc słychać szum deszczu. Nam to jednak nie przeszkadza, bo mamy dach nad głową i miło spędzamy czas we dwoje. 🙂
Jedno nas tylko ciekawi i nie daje spokoju, a mianowicie jak po takich ulewnych deszczach będzie wyglądać jutro trasa ACT. 🙂
Środa, 24 sierpnia. Zaczynamy dzień od sprawdzenia prognozy i kawy z aeropresu, w który specjalnie na tę podróż zaopatrzyła nas Marta. 🙂
Kawa bardzo dobra, za to prognoza taka sobie, ale padać raczej nie będzie. W końcu gotowi możemy ruszać, zostaje jeszcze zjechać stromą drogą z kempingu w dół na główną drogę. A to przecież dopiero rozgrzewka przed dzisiejszymi atrakcjami!
W miejscowości trafiamy na jakiś mały korek, ale już po chwili uciekamy z zatłoczonej trasy w bok i jesteśmy w Băile Borșa. To miejsce nie jest nam obce, bo w 2019 r. spędziliśmy tutaj dwa dni w przyjemnym pensjonacie → Casa Danci. Mijamy sklep w którym robiliśmy wtedy zakupy, a track ACT biegnie dalej. Asfalt kończy się i wjeżdżamy na szutrowo-kamienną drogę. Zaraz za miejscowością mijamy jakieś pozostałości fabryk, czy czegoś tam. Bardzo ciekawie to wygląda, niestety nie wiemy jakie było przeznaczenie tych budowli, bo nie było kogo zapytać. 😉
Pamiętam, że gdy byliśmy w tej okolicy poprzednim razem, dowiedzieliśmy się, że kiedyś wydobywano tu między innymi piryt. Może to pozostałości infrastruktury po kopalniach?
Słońce wyszło zza chmur. Nie pada, a temperatura jest w sam raz do jazdy. Po prawej stronie, zaraz obok drogi płynie górski strumień. Przed nami droga w nieznane. Jest po prostu fantastycznie!
Tak sobie niespiesznie jedziemy rozglądając się dookoła i co jakiś czas zatrzymujemy, żeby zrobić zdjęcia. Po przejechaniu kilku kilometrów napotykamy placyk po środku lasu, a na nim sporo samochodów. Trwa tutaj jakiś piknik czy coś. Trudno powiedzieć o co chodzi. 🙂
Droga biegnie dalej pod górę. Wskakujemy na początek podjazdu, który z początku wydaje się dość niewinny i… za moment robi się coraz bardziej stromo, a szuter zamienia się w kamienie wielkości pięści, a może i strusich jaj. Pojawiają się koleiny, żleby wymyte przez wodę i skalne półki. A do tego co jakiś czas napotykamy płynące wartko w poprzek drogi strumienie – zapewne skutek niedawnych obfitych opadów. Skaczemy od lewej do prawej strony drogi, dzielnie omijając dziury, załamania, różnice poziomów i co większe kamloty. Trasa wije się, zakręca raz w prawo, raz w lewo, zaliczamy kolejne agrafki. Nie bardzo jest jak się zatrzymać, byłoby to bardzo nierozsądne, bo w takich warunkach ciężko potem ruszyć. Dobrze, że zdążyłem włączyć kamerę, bo zdjęć z tego fragmentu trasy niestety nie ma. 🙂
Droga przechodzi w szutry, wygładza się i w końcu jesteśmy na przełęczy. Podjazd wydawał nam się bardzo długi. W rzeczywistości jechaliśmy zaledwie kilkanaście minut. 🙂
Możemy się zatrzymać i delektować widokiem na szczyty okolicznych gór.
A było co podziwiać!
Już wiemy, że warto było po raz kolejny przyjechać do Rumunii i nie żałujemy ani jednego kilometra tranzytu!
Dzisiejszy odcinek przynajmniej jeszcze kilka razy zapewnia nam maksymalne offroadowe turbo atrakcje. Pokonujemy kolejne zjazdy i podjazdy, strumyki i dziesiątki kałuż, które śmiało mogą stawać w zawody ze znanymi nam z Kaszub brodami. 🙂
Gdzieś tam od czasu do czasu pojawia się jakaś minimalna ilość błota. Po tak intensywnych opadach spodziewaliśmy się go więcej, ale to inne podłoże i warunki niż te, w których zazwyczaj jeździmy. Coraz bardziej wprawieni, z każdym kilometrem szybciej i sprawniej pokonujemy kolejne odcinki specjalne.
Dojeżdżamy do miejscowości Izvoarele Sucevei. Tutaj jednogłośnie zarządzamy postój na kawę. Serwują ją w przydrożnym sklepie. 😉 Byliśmy tu już kiedyś, bo w 2019 roku przejechaliśmy ten właśnie kawałeczek trasy ACT. Tylko wówczas wskoczyliśmy na niego mniej więcej w wiosce Bobeica do której dojechaliśmy od miejscowości Cârlibaba. Wtedy trasę zakończyliśmy w Brodina de Jos, a dziś pojedziemy nią do końca pierwszego dnia ACT, czyli do miasteczka Varta Dornei.
Piękne są rumuńskie drogi! Nawet te asfaltowe, jeśli przebiegają przez góry, to prawie zawsze oferują super atrakcje. Tak było w przypadku malowniczej trasy Transrarăul, która stanowi zwieńczenie pierwszego dnia ACT Romania.
Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu, a my do finału odcinka track’a wyznaczającego pierwszy dzień trasy ACT Romania. Późnym popołudniem lądujemy w centrum miasteczka Varta Dornei. Oczywiście na koniec dnia musi być pizza!
Gdy już zjedliśmy pojawia się pytanie z cyklu: “Gdzie dziś śpimy?”. Jest tu jakiś kemping, opinie ma słabe, ale nie ma za bardzo alternatywy, więc wbijamy na metę. Kible to straszny syf, reszta jednak wygląda ok. Jest przyjemna trawka, gdzie można rozbić namiot. Wieczorne podsumowanie dnia przy piwie kończymy, gdy umiera kempingowa świetlówka pozostawiając nas w ciemności. To znak, że czas się kłaść.
Dzień drugi ACT (Vatra Dornei – Sighișoara, 290 km)
Czwartek, 25 sierpnia. Poranek wita nas ładną pogodą, wygląda na to, że będzie to kolejny bardzo przyjemny dzień.
Jesteśmy w cieniu drzew, na razie jest trochę wilgotno, wszędzie dużo rosy i trzeba podsuszyć namiot. Kiedy graty schną, krzątamy się przy śniadaniu. I znów mamy czworonożnego towarzysza. 🙂
Testujemy na rumuńskim kocie wegańskie jedzenie. Kot zadowolony, za to jakaś Pani, która do nas przyszła, tak sobie. Wygląda na to, że jest z recepcji i w związku z tym kasuje nas całe 40 LEI za pobyt. No i dobrze, że tylko tyle, bo za te koszmarnie brudne kible więcej bym nie dał!
W końcu jesteśmy spakowani, jakoś wyjątkowo sporo czasu nam to dzisiaj zajęło. Gdy już mamy ruszać, obok nas jakiś nowy gość kempingu wywija hołubce samochodem z przyczepą kempingową. Jest na co popatrzeć, ale zanim nastąpi katastrofa udaje nam się ruszyć.
Coś ciężko odpala dzisiaj V-Strom. Za kilka dni okaże się, że akumulator wyzionie podczas tej podróży ducha. Może to były pierwsze objawy? Na razie jest jeszcze ok. 🙂 Zaliczamy stację, a tu tankowanie i sprawdzenie powietrza w oponach. U Marty z przodu i tyłu trochę schodzi. U mnie z przodu. Nie wiadomo o co chodzi. 😀
Dzisiejsza trasa zaczyna się dobrze. Są szuterki…
…mostki…
…a wszystko w bajkowym otoczeniu. Jest też koń na drodze z którym się zaprzyjaźniam.
Widoki zapierają dech w piersiach. Tak jest na odcinku między miejscowościami Coverca i Broșteni. Potem zaczyna się dość długi asfaltowy objazd, bo jedna z dróg, którą kiedyś biegło ACT, jest podobno zamknięta. Na stronie projektu pojawił się wyraźny komunikat, żeby korzystać z zaktualizowanej wersji track’a. Może należało to sprawdzić, my jednak nie chcemy tracić czasu, gdyby okazało się, że trzeba będzie zawrócić. Zostawiamy temat kontroli przejezdności na następny raz. 🙂
W małej miejscowości → Bradu zatrzymujemy się na kawę w przydrożnym sklepie, który pełni tutaj również funkcję baru i miejsca spotkań. Wywiązuje się pogawędka z lokalersami, którzy spędzają tutaj miło czas przy kawie i palince.
Gdy tak pijemy kawę i gawędzimy (a w zasadzie ja rozmawiam po rumuńsku tłumacząc Marcie o czym jest konwersacja) na zakupy podjeżdża jeden z okolicznych mieszkańców. Po chwili rozmowy wychodzi na jaw, że Dan Bicăjanu to również motocyklista. Na dodatek nasz nowy sympatyczny znajomy też prowadzi konto na Instagramie. Polecam zajrzeć na jego profil → @danbicajanu. Znajdziecie tam dużo pięknych zdjęć okolic → Masivul Ceahlău jak i innych miejsc w Rumunii. Żałuję, że nie zrobiliśmy sobie wspólnej fotki. Jesteśmy w kontakcie i postanowiliśmy, że trzeba to będzie w przyszłości nadrobić.
Dan, salutari din Polonia!
Objazd kończy się w miejscowości Borsec, gdzie znów wracamy na atrakcyjny, offroadowy szlak.
Przed nami kolejny z wielu podjazdów. Po drodze napotykamy samochód pełen ludzi, którzy ostrzegają nas, że dalej jest mnóstwo kamieni i pytają czy na pewno chcemy tam jechać! Kiwamy kaskami, że tak i ruszmy śmiało dalej! 🙂
Chwilę później trafia się przeszkoda. Zwalone drzewo blokuje przejazd.
Na szczęście mamy już wprawę po szlabanach z chorwackiego TET i wiemy co robić w takich sytuacjach. 🙂 Dzięki temu nie musimy szukać objazdu i sprawnie udaje nam się przejechać na drugą stronę.
Dojeżdżamy do pięknej doliny, Na dole wypasało się stado owiec. Spróbujcie policzyć ile ich było! 😉
Owce ominęliśmy, a zaraz potem trafił się przejazd drogą z konkretnymi koleinami! Zatrzymujemy się chwile później, żeby nieco odetchnąć po tym dość wymagającym odcinku specjalnym.
Jesteśmy trochę zmęczeni offroadowymi atrakcjami, ale szczęśliwi.
Dzień kończymy w miejscowości Remetea w bardzo przyjemnym pensjonacie → Helló Vendégház prowadzonym przez Pana Janusza. Ośrodek jest zaraz obok kościoła i przez to czujemy się trochę nieswojo, jak byśmy byli na plebani. 🙂
Jeszcze tradycyjnie wycieczka na pizzę…
…a następnie wieczorny chillout, a potem czas spać!
Piątek, 26 sierpnia rozpoczynamy kawą z AeroPresu. Po raz kolejny o tym piszę, może następnym razem producent tego przydatnego bajeru mógłby zasponsorować naszą podróż? 😉
W sali obok trwa chyba jakaś stypa (wszyscy ubrani na czarno), albo inna uroczystość, co ciekawe każdy z gości opuszczający spotkanie dostaje kawałek ciasta. I my się załapujemy na słodki poczęstunek. Tradycyjnie już towarzyszy nam jakiś zwierzak. 🙂
Pakujemy się. Zanim zrobi się naprawdę gorąco jesteśmy gotowi do drogi. Żegnani ciepło przez gospodarzy, którzy wyszli na podwórze, ruszamy.
Pierwsze atrakcje pojawiają się chwilę po wyjechaniu z miejscowości Remeta. Track ACT biegnie urokliwą drogą przez piękny, stary las.
Napotkane na trasie majestatyczne drzewo pod swoimi rozłożystymi gałęziami daje nam chwilę schronienia od palących promieni Słońca.
Jesteśmy szczęśliwi, że możemy razem przemierzać na motocyklach te fantastyczne drogi i podziwiać widoki.
Po drodze w przydrożnym sklepie zaliczamy śniadanie, a może był to już obiad. Jest super! Co prawda znikąd pojawia się Cyganka, atakuje mnie i chce sprzedać spodnie, czy coś tam. Grzecznie odmawiam, a jedyny zakup oprócz wspomnianego śniadania…
…to lawendowa owieczka, która wróci z nami do Gdyni.
Jedziemy dalej. Opuszczamy Okręg Harghita, żeby zaraz ponownie do niego wjechać. Track kluczył jakoś tak, że co chwilę przecinaliśmy granicę między okręgami.
Teoretycznie drugi dzień ACT Romania powinniśmy zakończyć w miasteczku Sighișoara, ale było za wcześnie, żeby się zatrzymywać i stwierdziliśmy, że możemy podjechać jeszcze kawałek dalej.
Dzień trzeci ACT (Sighișoara – Mărișel, 300 km)
Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze kilka ścieżek przez las, a na koniec dnia kilka szutrów.
Tankowanie wypada nam pod miejscowością Târnăveni. Przy tej okazji zauważam w tylnej oponie pokaźny wkręt. 🙁
Rozpoczyna się szukanie noclegu. Dość blisko w miejscowości Blăjel jest kemping, który ma całkiem dobre opinie. Trzeba trochę zjechać z trasy, ale na track wrócimy bez problemu, w zasadzie nie tracąc żadnych atrakcji.
Na miejscu okazuje się, że wybór noclegu to strzał w dziesiątkę. Ale super miejscówka! Camping Doua Lumi może nie jest najnowszy i najnowocześniejszy, ale dla nas wydaje się idealny. Za ciekawostkę można uznać to, że miejsce jest prowadzone przez starszego Pana z Holandii. Ceny tutaj są bardzo przystępne, dlatego nie ma sensu rozbijać namiotu, bierzemy wygodny pokój. Jest niezwykle klimatyczny, zresztą jak reszta domu i całe miejsce.
Wieczorem sączymy piwo na tarasie naszego domku. Mamy widok z panoramą na wioskę. Jest tak spokojnie. Totalny chillout!
Sobota, 27 sierpnia, jakoś rano. Powoli otwieramy oczy. Tak dobrze się spało! Nie chce się dzisiaj wstawać z łóżka i ruszać w trasę. Naradzamy się szybko i postanawiamy zostać jeszcze jeden dzień, bo miejsce jest naprawdę świetne, a przyda nam się trochę wypoczynku.
Leniwie płynie czas. Śniadanie zaliczamy bliżej południa w porze bardziej obiadowej. 🙂
A potem czas na serwisy. Na wyposażeniu ośrodka jest nawet działający kompresor! To super, bo wyciągam wkręt, kołkuję oponę i mogę ją później bez problemu napompować.
Akcja kończy się sukcesem i Mitas E-09 wraca do formy!
W międzyczasie na kempingu pojawiają się nowi goście. To dwie spore rumuńskie rodzinki. W porze obiadu zapraszają nas i jeszcze dwoje innych turystów będących na kempingu do stołu. Czego tam nie było! Dawno już nie widzieliśmy tylu przysmaków z grilla. Pogadaliśmy trochę, pośmialiśmy się, było miło i wesoło!
Nasi nowi przyjaciele są z Sibiu, a na kempingu spędzają ostatni weekend wakacji. Natomiast para z kampera, która do nas dołączyła, to małżeństwo niemiecko-rumuńskie. Sporo się dowiedzieliśmy o życiu w Rumunii z perspektywy jej mieszkańców.
Późnym popołudniem ruszamy do zlokalizowanego nieopodal naszej mety miasteczka Mediaș. Pizza musi być przecież zaliczona!
Jeszcze trzeba zrobić zakupy i możemy wracać.
Wino przy lampie naftowej na naszym tarasie smakuje po prostu wybornie. Chwilo trwaj!
Niedziela 28 sierpnia. Szkoda nam opuszczać ten fajny kemping, ale czas ruszać dalej. Na track ACT wskakujemy w miejscowości Conești. Początkowo trasa przebiega przez wioski i wioseczki. Nic szczególnego. Ciekawie zaczyna się dziać gdzieś za miejscowością Beța.
Droga pnie się w górę przez łąki, a może pola, w sumie nie wiemy co to tam było. 🙂
Podłoże widać, że miejscami mocno gliniaste, ale wszystko na szczęście suche, więc nie ma błota. Gdyby popadało to mogłoby być nieźle, a właściwie źle. 🙂 Ale to bez znaczenia, bo i tak byśmy tam pojechali.
Widoki z najwyższego miejsca były po prostu niesamowite!
Zjeżdżamy do miejscowości Căpud. Kiedyś, gdy układano ACT, przez rzekę pływał prom, teraz przejeżdżamy na drugi brzeg nowym mostem. Tam gdzie była przeprawa znajduje się obecnie miejsce odpoczynku z oznaczoną możliwością kempingowania, choć w Rumunii można przecież rozbić namiot praktycznie wszędzie, gdzie się chce.
Już za chwilę kolejna atrakcja. Od Bradești zaczyna się kolejna piękna trasa przez góry. Wąska dróżka biegnie między krzakami, drzewami. Co jakiś czas mijamy domy i gospodarstwa ukryte wśród gąszczy.
W końcu droga rozszerza się i wyprowadza nas na szczyt. I znów nie możemy się nacieszyć widokami!
Tyle, że jest bardzo gorąco, więc nie chcę się zdjęć robić, bo gdy się zatrzymujemy żar daje się we znaki!
W Sălciua de Jos robimy postój. W oddali słyszymy, że gdzieś tam za horyzontem krąży burza. Na szczęście zagrożenie się oddala i po chwili odpoczynku możemy jechać dalej.
Kolejne świetna trasa i widoki trafiają się nam za miejscowością Valea Ierii.
Widać stąd piękne Muntele Rece.
Zbliża się koniec dnia, a przed nami jeszcze ostatnia prosta, a właściwie kręta i długa asfaltowa droga wzdłuż rzeki Someșul Cald. Zaliczamy taki sobie obiad (znów ta mamałyga) w restauracji z hotelem w Mărișel, gdzie chcieliśmy też zostać na nocleg.
Jednak wolnych miejsc do spania nie ma i choć w zasadzie tutaj właśnie kończy się trzeci dzień track’a ACT musimy zmykać do pobliskiego Beliș, gdzie udało się zarezerwować pokój w jakimś hotelu.
Tu być może znajdzie się kiedyś stosowny film podsumowujący trzeci dzień ACT Romania. 🙂
Gdy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że nasz hotel to postsocjalistyczny przybytek. Klimat jak z komedii Bareji – najebany typek na recepcji (udaje mi się z nim jakoś dogadać) i krzywa podłoga w pokoju (z łóżka na szczęście nie spadaliśmy). Do tego problemy z zaparkowaniem motocykli, ale po sforsowaniu barierek udało się bezpiecznie zaparkować pod samym oknem naszego apartamentu. A że zmęczenie po dzisiejszym dniu pełnym wrażeń daje znać o sobie szybko zasypiamy.
Poniedziałek, 29 sierpnia. Pod oknem kręcą się rumuńskie krowy. Jedna szczególnie upodobała sobie Transalpa Marty i postanowiła nawet dać mu buzi. 🙂
Gdy krowy jedzą trawę wokół naszych motocykli my zaliczamy śniadanie, które mamy w cenie noclegu. 😉
Ruszamy. Musimy z Beliș wrócić malowniczą drogą o wdzięcznej nazwie “Transursoaia” w okolice Mărișel, gdzie rozpoczynamy czwarty dzień ACT.
Dzień czwarty ACT (Mărișel – Șugag, Transalpina, 270 km)
Szutrowa trasa biegnie przez las, pojawiają się wzniesienia i górki, a po lewej stronie równolegle do drogi biegnie rzeka.
Piękny odcinek!
Potem szutry się skończyły i w kilku miejscach zrobiło się trochę bardziej hardcorowo. Moja pomyłka podczas nawigacji kosztuje nas trochę wysiłku. Musieliśmy się zatrzymać i zawrócić, a akurat w tym miejscu trafił się dość wymagający, stromy i kamienisty odcinek pod górę. Za chwilę druga zmyłka i znów musimy zawrócić, a następnie ruszyć na dość stromym i kamienistym podjeździe. Tym razem winny był sznurek, który zagradzał drogę w którą mieliśmy skręcić. Zamiast tego pojechaliśmy dalej w dół. Wystarczyło go odwiesić i można było jechać dalej. 😉 Potem było już spokojniej, droga stała się bardziej płaska i mniej kamienista, znów pojawiły się szutry.
Gdzieś przed Câmpeni wjeżdżamy na asfalt. Odpoczynek robimy przy źródełku z orzeźwiającą, górską wodą. Uzupełniamy nasze zapasy płynów i po chwili ruszamy dalej.
Tutaj wyjaśnienia wymaga jedna kwestia. W zasadzie trzymając się tracka ACT powinniśmy za miejscowością Abrud odbić w lewo na drogę DJ107I. My jednak postanawiamy jechać dalej i wrócić na track w miejscowości Zlatna. A najciekawszą część pominiętego odcinka zaplanowaliśmy, że przejedziemy w drodze powrotnej.
Kolejny postój zrobiliśmy sobie właśnie w miejscowości Zlatna. Kawa została wypita, ale niestety bez ciastka, bo w kawiarni nie mieli żadnych słodkości. :/
Gdy ruszyliśmy dalej na prostej drodze, a właściwie skrzyżowaniu przy zerowej prędkości zaliczam paskudną parkingówkę! Co za pech, zdarza się, ale nawet nie wiem jak to się stało, że zgasł mi silnik! Nie zdołałem się wyratować… Nie zjadłem swojego ciastka i może to właśnie przez brak cukru zabrakło mi sił? 🙂
Dalsza część track’a biegnie malowniczą ścieżką (taką sobie ścieżynką na jeden samochód) przez wioski i wioseczki. Bardzo ładna była ta dróżka, ale zdjęć jakoś nie porobiliśmy.
Powoli zbliżamy się do Sebeș. Tu ogarniamy jedzenie i zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Znajdujemy pensjonat przyjazny motocyklistą, przynajmniej tak wynika z opisu i komentarzy, które dotyczą → Casa Iris. Postanawiamy to sprawdzić.
Miejscówka znajduje się w miejscowości Petrești. Gospodarzem jest Mircea, sympatyczny, otwarty człowiek, mający, jak się później okazało, wśród przyjaciół wielu motocyklistów z Polski.
Komfortowy pokój zapewnia nam wszelkie wygody, do tego stoliki w ogrodzie i miejsce na hamak. Możemy odpoczywać!
Wtorek. Jesteśmy w Casa Iris. Śniadanie. Potem leniuchujemy. Taki mamy plan na dzisiaj. Gdy udajemy się na zakupy w pobliskim sklepie, dogaduje się jako tako po rumuńsku i już wszystkie Panie zza lady mnie uwielbiają. 🙂
Po południu spotykamy się z Janem i Ewą – motocyklistami z PL, którzy tak jak my zatrzymali się wczoraj wieczorem w Casa Iris. Późnym popołudniem docierają kolejni goście z Polski. To Krzysiek i Maciek, dobrzy znajomi z Trójmiasta. Ojciec z synem dojechali kilka dni temu do Rumunii busem i “gonią” nas po ACT. Tym oto sposobem mamy w Petrești mini zlot trójmiejskich motocyklistów. 🙂
Wieczorem klaruje się większa impreza. Niekończące się pogaduchy toczą się w naszym gronie oraz z gospodarzem i Rumunami, którzy oprócz nas przebywają w ośrodku. To robotnicy i inżynierowie pracujący w okolicy przy jakimś dużym projekcie.
Nadchodzi środa, a z nią czas pożegnań. Mimo kiepskich prognoz wszyscy zbierają się w dalszą trasę. Najpierw ruszają Jan i Ewa, a po nich team z Trójmiasta. Ostatnie zdjęcia no i pojechali!
A my zostajemy. Wczoraj dostaliśmy esemesowe ostrzeżenie o możliwości gwałtownych opadów i powodzi. Zaledwie kilka dni temu Transalpina była po ulewnych deszczach nieprzejezdna. Nie sądzimy, żeby tym razem miało być aż tak źle, ale chcemy poczekać na lepszą pogodę, bo nie uśmiecha nam się jechać w mżawce.
Odpoczywamy miło spędzając czas. Jest nam tak dobrze jak kempingowemu kotu, który oczywiście stał się naszym przyjacielem.
Wieczorem udajemy się na kolacyjkę w knajpce nieopodal naszego noclegu. Salut Trasnalpina! Jutro jedziemy dalej!
Czwartek. Rano, po pożegnaniu się z naszym sympatycznym gospodarzem, ruszamy na DN67C.
Mijamy miejscowość Șugag i tym sposobem zaczynamy piąty dzień ACT.
Tu być może znajdzie się kiedyś stosowny film podsumowujący czwarty dzień ACT Romania. 🙂
Dzień piąty ACT (Șugag, Transalpina – Transfăgărășan, 300 km)
Gdy ruszyliśmy już po chwili zaczyna padać i trzeba przebrać się kombinezony. Choć nie miało, to pada coraz mocniej! Zatrzymujemy się na rozdrożu dróg tam gdzie Transalpina przecina się z drogą DN7A. Postój w knajpce i gorąca herbata wypita pod parasolem z logiem rumuńskiego piwa podnosi morale. Na szczęście deszcz się w końcu uspokaja i możemy jechać dalej.
To charakterystyczne miejsce wyznacza początek najciekawszego odcinka Transalpiny!
Byliśmy tu już kilka razy i za każdym razem tablica wygląda inaczej. 🙂
Tym razem jednak nie dojedziemy na szczyt, bo wcześniej mamy odbić na Drumul Strategic. Na razie jednak pniemy się Transalpiną w górę. Mgła utrudnia jazdę, a na dodatek zagapiłem się, przejechaliśmy początek szlaku i musimy zawrócić. Nie jest to łatwe, bo widoczność praktycznie zerowa i nie wiadomo, czy coś nie jedzie z naprzeciwka!
Udało się zawrócić i wracamy. Tylko, że gdzieś tu trzeba odbić, a drogi nie widać. Jechaliśmy Transalpiną już kilka razy i jakoś nie zwróciliśmy uwagi na to, że można zjechać z głównej trasy w bok. Nawigacja pomaga i faktycznie jest zjazd w bok na Drumul Startegic!
Początek niewinny, jakieś kałuże, szutry, trochę dziur. A po chwili jazdy droga znika we mgle tak samo jak jeszcze moment temu Transalpina. Dokąd dalej? Ślady wiodą na podmokła, gliniastą łąkę.
Pchamy się powoli przed siebie, choć nic nie widać. Glina oblepia koła, chwila nieuwagi i motocykl chce stanąć bokiem. Po chwili zmagań, jadąc po omacku przed siebie kurczowo trzymając się kolein, wracamy na właściwą drogę. Okazuje się, że to był jakiś wyjeżdżony skrót i niepotrzebnie się w niego wpakowaliśmy.
Droga miejscami staje się mocno wymagająca. Trzeba rozważnie wybierać tor jazdy. Jazdę po skalnych półkach utrudniają głębokie żleby i koleiny wypełnione luźnymi kamieniami. Strome zbocza przypominają co chwila, że nie ma miejsca na to, żeby popełnić błąd.
Od czasu do czasu, gdy trafi się łagodniejszy, bardziej równy kawałek drogi, zatrzymujemy się.
Można odpocząć i zrobić zdjęcie.
Mgła przychodzi i odchodzi falami. Przez chwilę nic nie widać, ale już za moment chmury rozstępują się powoli odsłaniając piękne widoki.
Napotkane, bajkowe krajobrazy wynagradzają trudy jazdy.
Można tak siedzieć i patrzeć się w dal.
Już wiemy, że…
…choć nie jest to łatwa trasa…
…na pewno kiedyś tu jeszcze wrócimy! 🙂
Mijamy najwyższe miejsce na szlaku i zaczynamy zjeżdżać w dół. Na tym odcinku w niektórych miejscach widzimy ślady po ulewnych deszczach, które niedawno nawiedziły ten rejon Rumunii.
Drumul Strategic powoli zostaje za nami.
Jednak to nie koniec atrakcji. Końcówka trasy też okazuje się super zarówno jeśli chodzi o offroad jak i widoki! 🙂
Nudy nie było! Oj nie!
Było warto!
Późnym popołudniem docieramy do miejscowości Voineasa. Postanawiamy tutaj zakończyć dzisiejszy dzień pełen wrażeń. Co prawda przed nami pozostał jeszcze fragment trasy, ale dzień się kończy, a my nie sądzimy, że po Drumul Startegic może spotkać nas dzisiaj jeszcze coś spektakularnego. A jutro to się zobaczy co będzie dalej.
Tu być może znajdzie się kiedyś stosowny film podsumowujący piąty dzień ACT Romania. 🙂
Rozpoczyna się żmudne poszukiwanie noclegu, bo okolica okazuje się jakoś mało atrakcyjna jeśli chodzi o bazę noclegową. Gdy już mamy ustaloną metę i chcemy ruszyć okazuje się, że nie mogę uruchomić V-Strom’a! Wygląda na to, że umarł akumulator! Gdy próbuję włączyć rozrusznik napięcie spada, kontrolki gasną, a wskazówki zegarów wariują!
Co robić? Sprawdzamy organoleptycznie, że odpalanie na pych na szutrach nie jest dobrym pomysłem. Koło blokuje się mimo tego, że wrzuciłem trzeci bieg. Na szczęście znajduje inne rozwiązanie na wyjście z opresji. Kiedyś, przewidując możliwość wystąpienia takiej sytuacji, zapobiegawczo zrobiłem przewód zakończony po obu stronach wtyczkami pasującymi do gniazda zapalniczki.
Dzięki temu mogę teraz w łatwy sposób połączyć instalacje elektryczne naszych motocykli.
Rozruch w ten sposób nie jest możliwy, ale można podładować uszkodzony akumulator. Trochę to trwało, ale gdy napięcie podniosło się na tyle, żeby rozrusznik zakręcił, silnik zaskakuje.
Dojeżdżamy na nocleg. Będziemy spali na poddaszu w pensjonacie. A że na dole był sklep, to zaopatrujemy się w produkty pierwszej potrzeby. Kolacyjka, browarek, szot palinki i lulu!
Piątek, 2 września. Z analizy mapy wychodzi nam, że ACT mamy już w zasadzie zrobione. Ostatni fragment track’a z miejscowości Voineasa, gdzie obecnie jesteśmy, prowadzi na północny początek Transfogarskiej. Uznajemy, że można go pominąć i zamiast tego ciekawszą opcją będzie zaliczenie DN7C z południa na północ. Marta całej jeszcze nie jechała, a ja też chętnie bym sobie przypomniał jak wyglądają tamtejsze zakręty.
Dodatkowo tego dnia miało mocno padać, co ułatwiło nam podjęcie decyzji co do dalszych losów naszej wyprawy. Powstał plan, żeby wbić się w kombinezony, szybciutko, między kroplami, przeskoczyć w okolice Curtea de Argeș i poczekać do jutra na lepszą pogodę.
Zbieramy się powoli. Wykorzystując sprawdzony patent podładowuję uszkodzony akumulator prądem z Transalpa, trik znów się udaje i silnik V-Strom’a zaskakuje.
Ruszamy. Wszystko świetnie, ale niewielki deszcz, który siąpi od rana wkrótce zamienia się w ulewę. A potem to już nawet nie ulewa tylko pompa z nieba! Miał być szybki tranzyt a zamienił się w rejs mokrych gaci! Jakby tego było za mało jeszcze Google Maps wyprowadza nas na manowce i musimy nadrobić kilkanaście kilometrów.
Na szczęście w Albeștii de Argeș zaklepaliśmy sobie komfortowy pokój w pensjonacie → Casa Nevada i myśl o przytulnym i suchym pokoju trzyma nas przy życiu. 🙂
Kiedy w końcu docieramy na miejsce okazuje się, że mimo kombinezonów wszystko mamy mokre. Rozwieszamy przemoczone ciuchy gdzie tylko się da.
Wylewamy wodę z butów.
Wieczorem nie pozostaje nam nic innego jak udać się na pizzę do lokalu nieopodal. Musicie uwierzyć na słowo, że pizza była wyśmienita!
Po kolacji wracamy do pokoju. Rzeczy nadal mokre, to pewne, że do jutra nie wyschną. Na razie nie wiemy co dalej ze sobą zrobić. 🙂
Sobota, 31 października. Pogoda nie poprawia się. Ubrania i buty nie chcą schnąć, bo na dworze wciąż mżawka, a w powietrzu czuć wilgoć.
W tej sytuacji postanawiamy zostać jeszcze jeden dzień, żeby spróbować bardziej wysuszyć graty. Zresztą nie uśmiecha nam się przejazd Transfogarską w deszczu.
Suszymy się jak możemy! W zaistniałej sytuacji poszukujemy nowatorskich rozwiązań usprawniających suszenie motocyklowych rzeczy. Ryż nasypany do butów i ręczniki papierowe to nie wszystko. Można rękawice zapakować do mikrofali? No można. 🙂
Suszarka do włosów też idzie w ruch. Nie ma co robić, bo za oknem wciąż mży, dlatego, gdy nie suszymy rzeczy, to leniuchujemy.
Kapryśna pogoda ma się w końcu poprawić, ale na razie marnie to wygląda. Będziemy się martwić jutro.
W niedzielę rano niestety mżawka nadal nie ustaje. No ale w końcu kiedyś trzeba ruszyć dalej! Nie zostaniemy tutaj przecież do końca naszego wyjazdu. Jemy śniadanie robiąc dobre miny do złej gry i myśląc, że jakoś to przecież będzie.
Na chwilę przestaje siąpić. Odpalam moto na moim przewodowym patencie. Ubieramy się w nie do końca suche ciuchy, zakładamy kombinezony i ruszamy. Początek Transfogarskiej robimy we mgle i mżawce, ale im dalej tym jest coraz lepiej, bo pogoda w końcu się poprawia. Mniej więcej gdzieś za Lacul Vidraru robi się całkiem przyjemnie. Nareszcie!
Do ciekawostek należy zaliczyć to, że ze dwa, a może trzy razy na drodze pojawiły się niedźwiedzie. Nie wiedzieć czemu ludzie wyłazili z samochodów i podchodzili bardzo blisko, na szczęście misie były spokojne. Nie można tego powiedzieć o przymulonym, a może pijanym rowerzyście, którego spotkaliśmy na środku drogi w jednej z miejscowości.
Powoli zbliżamy się do tunelu. Widoki piękne!
Nie jest może najcieplej, ale wreszcie przestało padać, a zza chmur przedzierają się promienie słońca.
Jakoś nie doceniałem Transfogarskiej. Może dlatego, że kiedyś jechałem najlepsze odcinki trasy w deszczu i mgle? Marta miała rację, warto było tutaj przyjechać!
Za tunelem nie jest już tak wesoło. Szczyt tonie w stoiskach z różnościami, jest sporo ludzi. Normalnie wieś tańczy i śpiewa! Średnio nam się to podoba. Gdzie ten spokój, który był kiedy dotarliśmy tu w czerwcu w 2017 roku? Wtedy było pusto i klimatycznie, a na poboczach leżały zwały śniegu. Teraz zamiast śniegu stoją budy z gadżetami i bzdetami, wszędzie mnóstwo ludzi. Ciężko przecisnąć się nawet motocyklem.
Opuszczamy “rumuńskie Krupówki” i zatrzymujemy się jeszcze na moment przed słynnymi agrafkami.
I tu wypadałoby zrobić kilka fotek. 🙂
Nie jest łatwo znaleźć odpowiednie miejsce na postój. Odpowiednie to znaczy takie, żeby można było cyknąć fajną fotkę.
Ale w końcu udaje nam się zorganizować sesję fotograficzną.
Gdy Marta poluje na dobre ujęcie…
…ja zjeżdżam z asfaltu, żeby sprawdzić co jest za tymi górkami. 😉
Po sesji foto ruszamy dalej w dół. Zjazd trwa dłuższą chwilę, po czym docieramy na skrzyżowanie z drogą DN1. Zatrzymujemy się w restauracji przy rondzie na kawę i wybrany z karty na chybił trafił jakiś rumuński przysmak, którym okazuje się papanași. Nie do końca widzieliśmy co to jest. Smażone pączki z owocami okazały się bardzo dobre!
Krystalizuje się plan na wieczór. Postanawiamy zatrzymać się w Sibiu. Część drogi pokonujemy pominiętym kawałkiem piątego dnia ACT, ale nic szczególnego nie znajdujemy na tej trasie, bo są to co prawda boczne, ale asfaltowe drogi.
Znów fajna meta nam się trafiła. Pensiunea Ela znajduje się blisko centrum starej części miasta. Po zakwaterowaniu ruszamy się powłóczyć. Pierwszy przystanek robimy na → Podul Minciunilor. Nie będzie to kłamstwo, jeśli napiszę, że Sibiu jest piękne!
To chyba my jesteśmy na tym magnesie? 🙂
Nie spodziewaliśmy się takich atrakcji. Jesteśmy pod wrażeniem tego miasta, jego architektury, ładu, porządku i klimatu.
Rozglądamy się na około i czujemy się trochę jak w Dubrowniku, odnajdujemy tutaj też nasz Wrocław…
Stare miasto tętni życiem, które nie zamiera, gdy robi się ciemno.
Choć ogólnie jestem przeciwnikiem zatrzymywania się w miastach i zwiedzania, to muszę przyznać, że warto było przyjechać do Sibiu.
Późnym wieczorem wracamy do bazy.
Na dobranoc zaliczam jeszcze konwersację z naszym sąsiadem z pokoju obok. Mircea pochodzi z Rumunii, ogólnie mieszka i pracuje w USA, a w Sibiu spędza wakacje z żoną Amerykanką. Była okazja poćwiczyć mój rumuński.
Poniedziałek rano i znów trzeba się zwijać. Po raz kolejny już procedura odpalenia DL’a po podładowaniu akumulatora prądem z XL’a się udaje, ale powoli robi się to męczące. Nie mam też gwarancji, że uszkodzony akumulator nie padnie całkowicie. Coś będzie trzeba z tym fantem zrobić.
Dziś ruszamy na północ w kierunku miejscowości Copsa-Mica, żeby później odbić na Blaj (drogę skróciliśmy sobie fajną trasą przez góry), a później w Galda de Jos wskakujemy na odcinek z czwartego dnia ACT, który pominęliśmy w drodze do Sebeș. Było warto!
Wracamy na asfalt w okolicy miejscowości Bucium-Sat przed miasteczkiem Abrud. Przy Câmpeni postraszył nas trochę deszcz, ale poczekaliśmy pod wiatą i na szczęście po chwili przestaje padać. Potem robimy tranzyt przez Munții Apuseni trasą 1R. Kiedyś była to szutrówka, od kilku lat straszy nowy, piękny asfalt. Trudno, co zrobić, nawet tutaj psują drogi. Za to miejsca na postój i odpoczynek nie budzą najmniejszych zarzutów. 🙂
Zaliczamy podły obiad przed Beliș, a potem jeszcze poszukiwanie stacji paliw, bo Transalp jedzie już na oparach. Na wieczór lądujemy w Gilău u naszego motocyklowego kumpla Mariusa zapoznanego niegdyś na rumuńskim forum . Jak jesteście ciekawi jak to się zaczęło zajrzyjcie tutaj → Beers on the house!
Spotkanie po kilku latach to i wspominki oraz umiarkowana alkoholizacja muszą zakończyć ten długi dla nas dzień.
Wtorek. Będzie leniwo! To już taki rytuał, że u Sandu, sąsiada Mariusa, pijemy kawę, a śniadanie jemy u naszego gospodarza.
Później jadę z Mariusem do Cluj kupić nowy akumulator, bo jak już wspominałem nieco mnie osłabia to odpalanie od drugiego motocykla. Po powrocie na bazę zalewam elektrolitem cele (Rumunia to normalny kraj i durne przepisy o “niebezpiecznych środkach” nie mają zastosowania). Montuje akumulator, a potem cieszę się, że nie będę musiał jutro odpalać V-Strom’a od kabli. 🙂
Wieczorem przychodzi Sandu i jeszcze drugi sąsiad. Impreza pożegnalna trwa dość długo. Pogaduchą nie ma końca i jest wesoło, bardzo wesoło!
Środa, 7 września. Wstajemy. Ja z ciężką głową. Ciekawe jak do tego doszło? Chyba za dużo się wczoraj śmiałem. 😉
Niestety pada. Dlatego, choć chcielibyśmy dziś dojechać na Słowację, nie spieszymy się z wyjazdem. Zresztą zanim ruszymy, na pożegnanie czeka nas królewskie śniadanie przygotowane przez Mariusa.
Tak szybko zleciał wspólnie spędzony czas!
W końcu przestaje padać i możemy ruszać. Tniemy asfaltami, bo dziś sporo kilometrów do zrobienia i nie ma czasu na offroad. Ostatnia kawa w Rumunii na stacji. Uśmiechnięci, ale w oczach już smutek, że powoli kończy się nasza wyprawa.
I trzeba jechać dalej na Węgry, no i na Słowację. Nocleg zaplanowaliśmy w domkach Hobbita, tych samych, które trafiły nam się w drodze do Rumunii, bo bardzo nam się tam podobało.
Docieramy na miejsce przed zachodem słońca. Kwaterujemy się i idziemy na kolację. Posiłek przebiega w miłej atmosferze, aż do momentu, gdy obok nas do stołu zasiada angielska klasa średnia. Szkoda nam sympatycznych kelnerek. Biedne dziewczyny muszą obsługiwać angielskich prostaków, którzy o wszystko mają pretensje.
Bierzemy jeszcze ze sobą “fľašu do izby” i kończymy dzień krótkim podsumowaniem naszej podróży oraz snuciem planów na zagospodarowanie ostatnich dni naszej podróży.
Zapada noc i robi się bajkowo. Aż nie chce się iść spać! 🙂
Czwartek, 8 września. Podczas wieczornej narady na dzisiejszy cel podróży wybraliśmy Kazimierz nad Wisłą. Dlaczego akurat tam? Liczba kilometrów do przejechania wydawał nam się rozsądna, miejsce warte odwiedzenia, a na dodatek mamy się gdzie zahaczyć. A to dzięki temu, że niedawno, na ostatnim BiwakOFF zapoznałem się z Oskarem, którego rodzina ma Kazimierzu pensjonat. W sumie to poznaliśmy się przez Internet podczas wirtualnych konsultacji, gdy jego V-Strom odmówił posłuszeństwa i razem szukaliśmy przyczyny awarii. 🙂
Dziś nuda! Słowacja na szczęście w miarę szybko została za nami. Ale w Polsce wskakujemy na trasę szybkiego ruchu. Troszkę się zapomniałem i było nieco za prędko na esce, co w rezultacie skutkuje dramatyczną przygodą. 😉 Zapewne przez nadmierną prędkość zgubiłem kołek, którym była załatana dziura w tylnej oponie! Na szczęście tak się złożyło, że w porę zjechaliśmy na krajówkę i wtedy zauważam awarię. Zatrzymujemy się przy straży pożarnej. Z pomocą sympatycznych strażaków udaje mi się załatwić pompkę. Kolejny kołek został założony i możemy jechać dalej.
Po drodze do Kazimeirza zaliczamy jeszcze kolację w restauracji Pustelnia dobrze nam znanej z jednej z tras BiwakOFF.
A potem kierujemy się na metę do Oskara. Zostajemy zakwaterowani w komfortowym pokoju. Wieczorem, gdy trochę odetchnęliśmy, udaje nam się zaliczyć wspólne piwo i nocne rozmowy na tematy motocyklowe i nie tylko. 😉
Piątek, 9 września. Ruszamy najpierw do miasteczka. Po szybkim zwiedzaniu Kazimierza i sutym śniadaniu zbieramy się do dalszej drogi. Przepływamy promem na drugą stronę Wisły, potem kawałek jedziemy razem i przychodzi czas rozstania.
Obieramy kierunek na Bełchatów, gdzie umówiliśmy się z naszymi przyjaciółmi SuMo i Olą. Mamy się spotkać w rodzinnym domu SuMo.
Po drodze znajdujemy “Szczęście”, choć wcale go nie zgubiliśmy. 🙂
Co prawda nie miało być już offroadu, ale trasa by Griba Garage routing kieruje nas mniej więcej na azymut więc jakieś niewielkie błoto musiało się jeszcze trafić. 🙂
Późnym popołudniem jesteśmy w Bełchatowie. Dzięki SuMo i Oli mamy okazję zwiedzić Bełchatów nocą. Byliśmy wiele razy w gościnie, ale ani razu w mieście! Szkoda, że nie zrobiliśmy sobie zdjęcia. Wieczorem spędzamy wszyscy miło czas z rodzicami SuMo.
Sobota, 10 września. Czas do domu! Śniadanie przygotowane przez tatę SuMo, Pana Bogdana, jak zawsze pyszne! Chcielibyśmy zostać dłużej, ale niestety czas zacząć wyścig z deszczem. Te ostatnie kilometry do domu, a jest ich dzisiaj 400 do pokonania, są zawsze najtrudniejsze! Tak jest i tym razem. Może dlatego tak się dzieje, że to już koniec naszej podróży.
Jedziemy bocznymi drogami, potem starą jedynką, żeby w końcu uciec przed deszczem skręcając na Grudziądz. Musieliśmy chwilę poczekać na stacji i choć sytuacja wydawała się beznadziejna, udało nam się tym razem nie zmoknąć. 🙂
Na wieczór docieramy do Gdyni. Tak szybko robi się ciemno!
W domu przychodzi czas na podsumowanie naszego tripa przy pizzy i czymś na zwilżenie gardła. Noroc! 🙂
I to by było na tyle! Salutari!
Nie wiem kiedy uda mi się obrobić materiał z kamery. Jest tego sporo i musze się zebrać, żeby coś sensownego z tego wyszło. 🙂