Wstajemy zgodnie z planem, czyli dość wcześnie. Ogarniamy ostatnie rzeczy związane z bagażami. Tankujemy na stacji, która była zaraz obok hotelu i ruszamy!
Naszym celem jest położona wysoko w górach wioska → Ushguli, znana między innymi z doskonale zachowanych średniowiecznych wież obronnych. Z odprawy wynika, że będziemy w wielu miejscach jechać po trasie TET. Tyle tylko, że na tym odcinku droga prawie cały czas leci asfaltem. No dobra, były kawałki off. A potem coś tam mi się pomyliło i pojechaliśmy nie tak jak trzeba i musieliśmy zawrócić. Bo przez góry przecież przejazdu nie ma!
Ale za to znaleźliśmy przy okazji fajną knajpę. Knajpa, a właściwie bar był fajny, bo chaczapuri, które zamówiliśmy wyglądało pysznie i było ogromne! Placek był wielki do tego stopnia, że pokaźna część wylądowała na później w moim plecaku. Powoli uczymy się jak wygląda gruzińskie porcje. Przyrzekamy sobie, że nie będziemy za dużo zamawiać. 🙂
Gruzińska dieta szybko nam się znudziła. Początkowo apetyczne dania szybko zaczęły nam wychodzić bokiem! Wszystko jest bardzo tłuste, mączne i ciężkie! Marta nie je w ogóle mięsa, a ja jeśli mogę to go unikam, więc wybór potraw mieliśmy dość ograniczony.
Uczymy się też jeździć. Nie ma tragedii, choć trzeba przyznać, że Gruzini jeżdżą z fantazją.
A może po prostu należałoby napisać bezmyślnie? No dobra, wielu z nich za kierownicą zachowuje się jak debile. Próbkę tego mieliśmy już zwiedzając Kutaisi, bo trochę się napatrzyliśmy na ruch uliczny. Sprawy nie ułatwiają zwierzęta takie jak krowy, świnie, czy owce które spacerują sobie po drogach, również tych głównych, w przeróżnych miejscach. Do tego psy, które niekiedy żywiołowo reagują na nasze motocykle.
Gdy wracamy na szlak nie ma już czasu na odkrywanie nowych skrótów i wybieramy najszybszą możliwą opcję dojazdu do Ushguli. Po drodze spotykamy resztę ekipy w przydrożnym barze.
Chwila odpoczynku i ruszamy dalej, została ostatnia prosta do pokonania. Droga prowadząca do wioski była kiedyś przyzwoitym offem, dziś już prawie cała jest utwardzona. Betonowe płyty prowadzą prawie do samego miasteczka.
Zostało może kilka kilometrów szutru na samym końcu i ta właśnie część dzisiejszej trasy była najfajniejsza i najładniejsza widokowo. Zielone wzgórza między którymi wije się droga przypominają mi trochę Szkocję. W oddali majaczą ośnieżone szczyty Kaukazu. Wygląda to pięknie i na koniec trasy osładza nam “asfaltową” nudę. dzisiejszego dnia.
Miejscówka na dzisiejszą noc to → Cafe Bar Lemi. Z naszego miejsca namiotowego mamy doskonały widok na białe szczyty Kaukazu i nasze motocykle.
O tak to wyglądało…
Samo Ushguli może i ciekawe, faktycznie, warto zobaczyć, ale… dupy nie urywa.
Powoli zjeżdża się ekipa. Zawiązuje się impreza, która trwa do późna.
Przy okazji poznajemy wesołą brygadę → @pojebus_gruzja, która zwiedza Gruzję wynajętymi terenówkami. Chłopaki przyszły do Cafe Lemi i zostały na naszej imprezie.
W gruzińskiej eskapadzie bierze też udział silna ekipa z → Baby na Motóry. Dzieje się!
Czas jakoś tak szybko tutaj leci… Robi się późno i w końcu rozsądek nakazuje mi kłaść się spać.
Rano czeka nas to co zawsze w takich okolicznościach. Improwizowane śniadanie, kawa, złożyć namiot, spakować graty, zrobić ostatnie zdjęcia. Jeszcze spojrzenie na szczyty Kaukazu…
…i ruszamy przed siebie. Nasz dzisiejszy kierunek to → Kanion Martvili. Będziemy jechać dalej północną częścią Pętli Swaneckiej.
Ciężko wybrać kadr, żeby obok słynnych wież obronnych nie było widać ogólnego syfu, który wyłazi tu z każdej dziury. Średniowiecznym budowlą prawie zawsze towarzyszą jakieś rozpadające się budki, szopy albo wraki maszyn rolniczych i budowalnych. Fascynujące!
Przy okazji sesji foto poznaliśmy motocyklowego podróżnika z USA. Miguel Navarro jest od lutego w trasie. Miło się gawędziło, ale skubany nas nie polubił na Instargramie więc i my nie będziemy go obserwować!
Droga dłuży się nam bardzo. Upał dokucza, bo temperatura sięga 38 stopni. Asfalt towarzyszy nam niestety praktycznie cały czas, znika tylko tam, gdzie w niektórych miejscach łatają dziury albo naprawiają drogę. Widoki z grubsza jak w Bośni, czasem Chorwacji centralnej lub Albanii. Niekiedy tylko trafi się jakiś lepszy kawałek, zatrzymujemy się wtedy, żeby zrobić foty.
No i tak się wleczemy w tym upale. Zjeżdżamy z gór na niziny. Krajobraz się zmienia. Teraz jesteśmy chyba w Rumunii? Mam wrażenie, że już to kiedyś widziałem. Z mojego punktu widzenia trąci nudą troszkę to co dzieje się na tranzycie. Rozrywki dostarczają jedynie krowy panoszące się na drogach, które trzeba co chwila omijać. Może jutro będzie ciekawiej?
Postojowi na późny obiad towarzyszy nawiązanie kolejnej ciekawej znajomości. Otóż → @mikami97 jest z Japonii i podróżuje po Europie. Była między innymi też w Polsce! Gdy brakuje jej środków podejmuje pracę w kraju w którym przebywa. Mówi po gruzińsku… 😉
W końcu po 222 km nudy docieramy na nocleg. Dziś śpimy nad zbiornikiem Abhesis Pool. Mimo późnej pory utrzymuje się temperatura 30 stopni. Szybka kąpiel w owej sadzawce, a w zasadzie zasilającym ją strumieniu i jesteśmy jak nowi. 🙂
Wieczorna imprezka kończy dzień, ale jest już spokojniej niż wczoraj, mimo, że do naszego grona dołączyło dwóch uczestników. Czas zbierać się spać.
Następny gruziński wpis
« Tranzyt do Batumi, czyli nudy ciąg dalszy »
Poprzedni gruziński wpis
« Kutaisi, bo od czegoś trzeba zacząć »