Środa, 04.09.2024
Rano część ekipy rusza zobaczyć Kanion Martvili. Inni, jak ja, którzy nie są zainteresowani zwiedzaniem, kręcą się po obozie zwijając powoli graty.
Marta postanowiła zobaczyć jak wygląda atrakcja, choć Asia Zaczekaj mówiła nam, że nie ma tam nic szczególnego. Zdania był podzielone, zatem można, ale niekoniecznie. 😉
Dziś mamy dojechać nad Morze Czarne. Gdy Marta wraca do obozu ruszamy w trasę. Dziś znów pasuje nam jechać TET’em, więc kierujemy się niezawodnym OsmAnd’em. Prowadzę też trochę po swojemu, znalazłem nawet jakiś szutrowy skrót! Ale to było tylko kilkanaście km… Szybko się okazuje, że na tej części trasy TET będą nam towarzyszyć emocje jak… na grzybach! W jednym miejscu, gdy pojawiła się nadzieja na jakiś lepszy off, trzeba było zawrócić, bo droga całkiem zarosła. Na szczęście nasi koledzy już to sprawdzili, bo byli tam o długość motocykla przed nami. Spotkaliśmy ich, gdy już wracali na asfalt.
Często było tak, że po trasie mijaliśmy się z pozostałymi uczestnikami tripu. Potem gdy my zatrzymywaliśmy się na kawę, oni mijali nas. Wynikało to z tego, że każdy ruszał o nieco innej porze i jechał swoim tempem.
Dzisiejsza trasa znów nie powala widokowo na kolana, to po prostu tranzyt… Yasiu starał się znaleźć w tej sytuacji jakieś pozytywy. 😉
Gdy jesteśmy już dość blisko celu i cieszymy się, że wcześniej zajedziemy na nocleg, zaczyna lać jak z cebra! Zatrzymujemy się na przystanku, żeby poczekać aż się choć trochę uspokoi. Spotkaliśmy tutaj część naszej gruzińskiej ekipy oraz kilku lokalersów. Zaliczam pogaduchy z młodzikami, którzy jak my wypatrują końca deszczu.
Gdy w końcu przestaje padać ruszamy, żeby za moment dogonić deszcz. Znów przymusowy postój. W końcu przestaje padać i możemy jechać.
Na posiłek zatrzymujemy się w Kobuleti. Zazwyczaj nie mam za dużych wymagań co do jedzenia i obsługi. Ale muszę napisać, że dziwna ta tutejsza obsługa. Bez kija to nie podchodź! To już kolejny raz kiedy wyraźnie odczuwamy, że gruzińska gościnność jest mocno przereklamowana! A w zasadzie jej nie ma, wręcz przeciwnie, ludzie nieuprzejmi, zmęczeni życiem, skupieni na sobie i obojętni na wszystko. Do tego strasznie długo się czeka na zamówione jedzenie.
Przeciętnie traciliśmy około dwóch godzin, żeby coś zjeść. Oczywiście nie wszędzie obsługa była niemiła, zdarzały się też przyjazne miejsca.
Gdy w końcu udaje nam posilić ruszamy na kwaterę. Mieliśmy co prawda spać na plaży nad morzem, ale ze względu na zapowiadany deszcz wybieramy opcję z dachem nad głową.
Potem okazało się, że w Batumi lało jak z cebra, a na plaży, gdzie pojechała część ekipy, spadło zaledwie kilka kropli. Mogliśmy spokojnie tam się rozbić i wykąpać w morzu. Eh…
Wspomnę jeszcze, że zanim ruszyliśmy mobilne → @griba.garage interweniowało przy motocyklu, który gubił paliwo. Yasiu daje nowy przewód paliwowy, ja umiejętnie go montuje i w ten sposób pomagamy usunąć nieszczelność, z którą kolega Tomek boryka się od początku wyjazdu.
Przelatujemy przez Batumi. Ruch tutaj przebiega dość egzotycznie, z dwóch pasów robią się trzy, za chwilę z trzech jeden, na rondach nie wiadomo kto ma pierwszeństwo, czerwone światła nie zawsze obowiązują. Po chwili udaje nam się w tym odnaleźć, tragedii nie ma, przerabialiśmy już coś podobnego w Albanii.
Na miejscu okazuje się, że kwatera, choć jesteśmy spóźnieni ponad godzinę, jeszcze niegotowa! To chyba jest właśnie Georgia Maybe Time o którym czytałem w książce Mellerów.
Ogarniamy się i zjeżdżamy do centrum Batumi. Mimo wcześniejszych deklaracji nikt z ekipy, kto na nocleg wybrał tak jak my miasto, nie dociera na spotkanie w centrum. No cóż…
Tak czy inaczej piwo na plaży smakuje wybornie!
Samo miasto dość specyficzne. Stwierdzamy, że to taki gruziński Dubaj. 🙂
Niestety po chwili zrywa się wiatr i zaczyna padać ulewny deszcz! Czekamy pod parasolką jakiejś knajpki, aż zawierucha się uspokoi. Za dużo to nie zwiedziliśmy, trochę żałuję, bo skoro już tu byliśmy to mogliśmy się choć przejść kawałek nadmorskim deptakiem… Na pewno na uwagę zasługuje → Rzeźba Ali i Nino, ale niestety przez pogodową zawieruchę nie udało nam się do niej dotrzeć.
Jedyne co zwiedziliśmy to lodziarnia w której finalnie schowaliśmy się przed ulewnym deszczem. Fakt, lody były godne! Po ich spożyciu wracamy na naszą metę Boltem.
Bolt jest popularny w miastach Gruzji i tańszy niż taksówki. Sprawdziliśmy to w Kutaisi i w Batumi, że to najlepsza forma transportu o ile znajdzie się wolny kierowca, który potwierdzi nasz kurs.
No i lulu, bo jutro podobno mamy sporo kilometrów do zrobienia, tak wynika z kolejnej odprawy.
Z tego etapu podróży nie mamy praktycznie żadnych zdjęć! Po trasie nie było co fotografować, a w Batumi było już za ciemno, a na dodatek lało jak z cebra!
Następny gruziński wpis
« Vardzia – Udabno, robi się ciekawie »
Poprzedni gruziński wpis
« Swanetia, czy to na pewno Gruzja? »