Albania vol. 2(018)

← Wróć do poprzedniej części

Piątek, 29 czerwca 2018

Wstajemy wcześnie jak na nas, bo chwilę po godzinie piątej. Yasiu ogarnia się, ja też, bo chcę go eskortować do granicy. Ruszamy z małymi komplikacjami. Albańska grawitacja nie chce wypuścić Yasia i ściąga jego motocykl na ziemię. Na szczęście obywa się bez strat. Trzeba ruszać!

Po drodze stacja, tankowanie (przy tej okazji udaje mi się wygiąć kluczyk od Hondy, który Yasiu odłożył wraz z korkiem na kokpit Transalpa, na szczęście jest jeszcze zapas), dolewka oleju i dzida!

Granica. Żegnamy się czule. Wyobraźcie sobie, że w zeszłym roku, podczas rozstania na Rumunii, coś mi wpadło do jednego i drugiego oka, a teraz ta sama przypadłość spotkała Yasia i oczy mu się zaszkliły!

No i pojechał…

Ja zawracam w kierunku Shkodër. Po drodze robię zakupy w mieście Koplik. S’ka problem! Marta jeszcze śpi. Jem śniadanie, a potem opłacam na recepcji kolejny dzień kempingu. Śniadanie numer dwa zjadamy już wspólnie. Spacer i imieninowe piwo. Pogoda nie zachęca do wycieczek na motocyklu. Skwapliwie korzystamy z tego faktu przeznaczając dzień na totalną labę tj. wylegiwanie się w namiocie. 😉

Sobota, 30 czerwca 2018

Czterdzieści jeden? To już? 🙂

Ranek czeka nas dość pracowity. Przenosimy się na parcelę, bo duży namiot ma rezerwację na kolejne dni i musimy go opuścić do godziny dziesiątej. Przenoszenie (w zasadzie przewożenie motocyklami) gratów trochę trwa, ale w końcu jesteśmy zainstalowani. Fajnie tutaj! Co ciekawe przypadło nam ta samo miejsce które miałem, gdy byłem tu dwa lata temu. 🙂

Po śniadaniu chwila sjesty, a później jedziemy pozwiedzać okoliczne szutry. I taka, mniej więcej, wycieczka z tego wyszła….

Świetne widoki nam się trafiły!

Całkiem przypadkowo znajdujemy bardzo ładny, zabytkowy most. 😉

I jeszcze jedno zdjęcie, żeby nie było wątpliwości, że tam byliśmy.

Ostatecznie docieramy do Bar Restorant “Mini” (chyba tutaj 42°07’35.8″N 19°35’15.0″E), gdzie wypijamy kawę i ucinamy sobie pogawędkę z oglądającymi mecz tubylcami.

W drodze powrotnej realizujemy zakupy, a poszukiwanie chleba zostaje ukończone sukcesem dzięki pomocy miłej Pani ze sklepu i mojej “znajomości” albańskiego. 🙂

Niestety, gdy my jeździliśmy w górach, tu “na dole” padało i trochę nam zmokły pozostawione na zewnątrz namiotu graty. Na szczęście na wieczór wypogadza się i dzień żegna nas pięknym zachodem Słońca.

Niedziela, 1 lipca 2018

Pobudka i śniadanie. Trochę gawędzimy z naszymi sąsiadami, którzy pojawili się wczoraj wieczorem obok naszego obozowiska. To dwaj doświadczeni motocykliści z Niemiec.

Dzisiejszy plan zakłada odwiedzenie “legendarnego” Theth. Po śniadaniu trochę jeszcze “marudzimy”. W końcu jakoś się pozbieraliśmy i ruszamy w drogę.

Trasa na początku jest… nudna! Ale, ale! Im wyżej, tym robi się coraz ciekawiej!

Zaczynają się serpentyny. Kiedyś nie było tu asfaltu. Wtedy na pewno droga do Theth była dużo większym wyzwaniem, niż jest dzisiaj.

Zostawiamy małą niespodziankę na napotkanej platformie widokowej. 😉

Jeszcze kilkaset metrów i kończy się asfalt. Zatrzymujemy się na czymś co chyba jest parkingiem. Jednak warto było tu przyjechać! Widok na góry zapiera dech w piersiach…

Kawałek dalej jest jeszcze lepiej.

Stojąc na tym niby parkingu i podziwiając widoki…

…spotykamy dwóch sympatycznych motocyklistów. Jeden jest z Polski, a drugi ze Stanów Zjednoczonych. Na wypożyczonym motocyklu zwiedza z kolegą Europę. Niestety, po przejechaniu kawałka drogi, Amerykanin zalicza (na szczęście niegroźną) wywrotkę. Jest po deszczu, a oni mają szosowe opony, które w takich warunkach nie sprawdzą się na drodze do Theth. Postanawiają zawrócić.

My jedziemy dalej. Jestem tu drugi raz i droga tym razem nie wydaje mi się trudna, ale nie mogę też powiedzieć, że jest łatwa. Podłoże to głównie twardy szuter lub luźny żwir, a także kamienie takie jak na nasypach kolejowych. Jest też trochę skał, a raczej skalnych progów. To tak jakby jechać po krawężnikach częściowo zakopanych w ziemi. Do tego koleiny, wystające tu i ówdzie kamienie jak strusie jaja, skalne progi. No i lekki, czasem bardziej stromy (ale bez szału) spad lub podjazd, zazwyczaj połączony z agrafką. A i kilka kałuż całkiem sporych było i błoto nawet jakieś się nam trafiło, bo przecież całkiem niedawno padało. Zaliczamy też jeden czy dwa płytkie brody, które są normą przy mini “wodospadach” spadających ze skał.

Dotarcie do Theth nieco nam zajmuje, bo co chwilę zatrzymujemy się żeby podziwiać widoki i zrobić sobie zdjęcie. 😉

Koniec końców dojeżdżamy do słynnego Theth i mostu. 😉

I oczywiście robimy sobie na nim zdjęcie! 😀

Gdzie Ty się pchasz tym DL’em? 😉

Nieco zmęczeni postanawiamy chwilę ochłonąć w pobliskim barze. Zamawiamy kawę. W tym czasie podjeżdżają dwaj motocykliści z Czech.

Chłopaki siadają przy stoliku obok nas i po chwili zaczynamy gawędzić. Od Tomasa i Martina dowiadujemy się, że na pętli jest zawał po wczorajszych ulewach i choć być może dałoby się przejechać to oni nie czuli się na siłach i zawrócili. Chcą zjechać do Shkodër i trochę odpocząć przed podróżą powrotną do domu. Rekomendujemy im nasz kemping.

Nasi nowi koledzy ruszają po chwili w drogę, a my delektujemy się jeszcze przez jakiś czas drugą kawą. 😉

Trasa powrotna – jak to zwykle bywa – przebiega szybko i sprawnie. Po drodze mijają nas nasi niemieccy sąsiedzi z kempingu. Mają “nieco” lepsze tempo. Pewnie nie robią tylu zdjęć co my. 😉 A więc pętla jest jednak przejezdna. Sprawdzimy to następnym razem!

Już przed końcem szutru zaczyna kropić, a gdy wjeżdżamy na asfalt praktycznie leje! Pełni czarnych myśli pokonujemy ślamazarnie kolejne serpentyny. Gdy znaleźliśmy się niżej deszcz ustał tak samo nagle, jak się zaczął, a my zostaliśmy wynagrodzeni za nasze dzisiejsze trudy przepiękną tęczą!

Nie mogliśmy się napatrzeć na te cuda!

Przez pola lawendy docieramy na główną magistralę. Zahaczamy jeszcze bankomat w Koplik, a potem sklep spożywczy, ten sam co wczoraj.

Pamiętacie jeszcze jak pisałem o stłuczonym lusterku w Transalpie? Od jakiego czasu starałem się coś znaleźć, zagadując to tu to tam w kilku miejscach. Postanowiłem spróbować szczęścia i tutaj. Szukałem czegoś w rodzaju małego lusterka kosmetycznego. Pani ze sklepu niestety nie miała nic na miejscu, ale obiecała, że jej mąż na pewno załatwi coś na jutro. 😉

Wracamy na kemping. Resztę dnia spędzamy na odpoczynku, a wieczorem spotykamy się w restauracji z Tomasem i Martinem, którzy skorzystali z naszej rady i wybrali Lake Shkodra Resort na nocleg.

Jest tu dużo innych Czechów, wśród nich spora grupa motocyklistów, która dziś również jechała na Theth. Nasi koledzy spotkali ich w trasie. Podczas rozmowy ostrzegali, że droga jest mocno uszkodzona przez ulewy. Wspomnieli, że zawracają, bo nie czują się na siłach dalej jechać. Tamci pojechali dalej i zrobili całą pętlę. Wszystko w porządku, prawda? Tylko dlaczego teraz z ich stolika padają grubiańskie słowa na temat umiejętności Tomasa i Martina. Pod ich adresem sypią się obelgi… Dziwni “ludzie”, dziwny świat.

Zamawiamy kolejne piwa i gadamy, Po chwili nasi Czesi przestają się przejmować bandą idiotów ze stolika obok. Wspólnie dobrze kończymy ten pełen wrażeń dzień.

Poniedziałek, 2 lipca 2018

I znów laba, żeby zebrać siły przed ruszaniem w drogę powrotną. Jedynym poważniejszym zadaniem na dziś było podjechanie do zaprzyjaźnionego sklepu i sprawdzenie co udało się załatwić w temacie lusterek.

Ruszam około południa. Na miejscu przeżywam duży szok. Pytałem o jakieś małe lusterko kosmetyczne. Miałem zamiar wkleić je w miejsce stłuczonego szkła. Uczynni Albańczycy załatwili dla nas komplet całkiem nowych lusterek motocyklowych! Gwint pasował, a cena nie była wygórowana, więc nie było się nad czym zastanawiać. Dziękuję za przysługę i spadam na kemping. Po chwili Transalp znów ma oba lusterka.

Popołudnie przeznaczamy na wizytę na plaży.

Potem ogarniamy graty. Co możemy to pakujemy, żeby jutro zyskać nieco czasu na starcie. Dzień kończymy pożegnalną kolacją z naszymi Czechami, podczas której dochodzi do degustacji czeskich nalewek i podpicia albańskiej kelnerki. 😉

Wtorek, 3 lipca 2018

Ruszamy dość wcześnie, licząc na to, że podskoczymy choć kawałek, zanim zacznie się upał. Na starcie zaliczamy średnio udane tankowanie. Stacja z drogi wyglądał spoko, gdy zjechałem okazało się, że to stary parch. Do tego przy płatności kartą, “sympatyczny” gość z obsługi dołożył nam jakąś dziwną prowizję. A chwilę później przed Szkodër mijamy nowiutką stację… Eh, raz zysk, a raz w pysk!

W samej Szkodrze kolejna wpadka. Z jakiś tam względów zamknięta jest główna ulica, którą mieliśmy wydostać się z miasta na naszą trasę. Oczywiście w międzyczasie zrobiło się mega gorąco. Na termometrze jest 30 stopni i zrobiłem się trochę nerwowy. Zaczynam ochrzaniać policjanta z blokady po albańsku, ale nawet to nie pomaga. Nie chcą nas przepuścić i już. Musimy objechać zamknięty odcinek. Z narażeniem życia  wleczemy się wąskimi, zatłoczonymi uliczkami, pełnymi straganów, skuterów jadących pod prąd i włażących pod koła ludzi. W końcu korki zostają za nami, a my wydostajemy się na wąską i krętą drogę SH5, biegnącą w kierunku Pukë i Kukës.

No i zaczyna się! Trasa po prostu bajkowa! Pusto i kręto, czasem wąsko, a niekiedy szeroko, a za nami, przed nami, z prawej i z lewej wciąż widać góry!

Przyjemność z jazdy i podziwiania widoków psuje jedynie okrutny żar, który nieprzerwanie leje się z nieba. Jest grubo ponad 30 stopni, a my cały czas poruszamy na tzw. “patelni”, wystawieni na palące promienie Słońca.

Gdzieś po drodze robimy postój. W małej wiosce zatrzymujemy się w zapyziałym barze. Mój albański szybko przełamuje “pierwsze lody” i po chwili pijemy regeneracyjną kawę oraz gawędzimy z grupą młodych chłopaków. Gdy daję im nasze motoSTFORKOWE nalepki i mówię skąd jesteśmy i jak się tu znaleźliśmy, szybko sprawdzają adres naszego bloga na swoich smartfonach.

Z niedowierzaniem i szczerym zaciekawieniem patrzą na nas i nasze stalowe rumaki stojące kilka kroków dalej. No i dopytują się o szczegóły naszej podróży. 😉

Żegnamy się i ruszamy dalej. Przed Kukës dostajemy się “dzikim” wjazdem na kawałek autostrady. Fajnie, tylko czemu chodzą po niej krowy?! No tak, to przecież Albania, a tu wszystko jest możliwe! Przed samym miastem zatrzymuję się na poboczu, żeby zmienić ustawienia w nawigacji. Po chwili obok mnie staje nieoznakowany samochód. Ze środka pojazdu umundurowany Pan pyta mnie, czy potrzebuje pomocy. Odpowiadam, że chcę jechać na Peshkopi. Jak się okazało, Pan jest albańskim policjantem i chce nam pomóc. Mówi, że wyprowadzi nas z Kukës na właściwą drogę. Dziękuję za pomoc i ruszamy za nim.

Prowadzeni przez naszego opiekuna sprawnie przemieszczamy się przez miasto. Po chwili jesteśmy na właściwej drodze. Pan Policjant zatrzymuje się na poboczu. Gdy podjeżdżam pyta się, czy damy zaprosić się na kawę! Jasne, czemu nie!

I tak lądujemy w kolejnym klimatycznym miejscu. Od razu stajemy się swego rodzaju sensacją. Do naszej rozmowy przyłączają się znajomi naszego Policjanta. Kawa smakuje wybornie. A może chcielibyśmy szklaneczkę rakii, a może papieroska? Za rakii dziękujemy. Papieros, niech będzie, jednego można. Sytuacja jest przecież ultra wyjątkowa! W trakcie rozmowy okazuje się, że Pan Policjant mieszka nieopodal i właśnie wracał ze służby, kiedy zobaczył nas na poboczu. Zaciekawiony co robimy w jego okolicy, gdy zorientował się że jest szansa dogadać się z nami, postanowił zaprosić nas do baru.

W dobrym towarzystwie czas szybko płynie… Trzeba ruszać dalej. Żegnamy się i kontynuujemy naszą podróż w kierunku Macedonii. Pogoda bez zmian. Na niebie ani jednej chmurki. I choć droga jest po prostu fenomenalna, to żar lejący się z nieba zabiera sporą część przyjemności z podróży.

Wycieńczeni do kresu możliwości rozpaczliwie szukamy zacienionego miejsca, żeby nieco odsapnąć. Naszą oazą staje się mała wioska i kilka rosnących przy drodze drzew.

I tutaj trafia mi się sympatyczny rozmówca. Razem ze starszym Panem wspominamy słusznie minione czasy “żelaznej kurtyny” i “przyjaciół” ze wschodu.

Po zebraniu sił jedziemy dalej. Jedziemy, jedziemy i końca trasy nie widać. Słońce chyli się ku zachodowi, a my nadal w siodłach.

W końcu granica i jesteśmy w Macedonii. Jakoś słabo nam się podoba to co widzimy. Zaraz po przekroczeniu granicy trafiamy na palące się wysypisko śmieci. Dalej nie jest lepiej. Śmiecie przy drodze to tutaj norma. Na dodatek kierowcy jeżdżący tak, jakby byli ślepi. A noclegu nie ma!

Dopiero w miejscowości Mavrovo udaje nam się znaleźć jakąś sensowną bazę noclegową. Popytaliśmy po okolicy i dobrzy ludzie wskazali nam drogę do pensjonatu o uroczej nazwie “YETI-house”, gdzie spędzamy noc. Yeti faktycznie był, tylko, że czworonożny i bardzo sympatyczny. 😉

Środa, 4 lipca 2018

Po przebudzeniu stwierdzamy, że Mavrovo  prezentuje się całkiem nieźle. Chłonąc tutejsze widoki szybko zapominamy o przygranicznym bałaganie.

Dziś nie zapowiada się nic szczególnego – czeka nas ciąg dalszy tranzytu przez Macedonię i Serbię. Śniadanie…

…i ruszamy w drogę około godziny 10. Gorąco! Byle tylko doczłapać się do autostrady. Jest i ona. Jak fajnie jedzie się prosto! Bramki. Postój. Bramki. I tak dalej.

I w końcu Serbia. Zatrzymujemy się na stacji obok czarnego V-Strom’a. Jest i jego kierownik, ale za dużo nie pogadaliśmy. Chyba muszę zacząć uczyć się serbskiego! Kawa, pizza i jedziemy dalej. Kolejny postój dopiero za Niš, bo wcześniej nie było za bardzo gdzie się zatrzymać. Teraz to już droga krajowa, Lecimy sprawnie i szybko, aż spotykamy… deszcz w górach. Prysznic tak szybko jak się zaczął, tak szybko się skończył.

Potem miało być już sucho, ale jednak nie było. Już po chwili jazdy stało się jasne, że przed nami kroi się niezła zawierucha! W ostatniej chwili zatrzymaliśmy się na małej stacji paliw GOLUBOVIĆ w miejscowości Minicevo. Gdy zaparkowaliśmy pod wiatą, rozpętało się piekło na ziemi!

Nazwać to co się działo oberwaniem chmury to mało!

Miła Pani, właścicielka stacji, udzieliła nam schronienia w budynku. Trochę pogawędziliśmy. Po dwudziestu minutach nawałnica ustąpiła  i mogliśmy ruszać dalej. W podziękowaniu zostawiliśmy nalepki. Jedna z nich zaraz wylądowała na witrynie stacji. 😉

Znaleziony przez Martę w Internecie Guest house for cyclist w Negotin to nasza meta na dzisiejszy wieczór. Koniec końców docieramy do celu.

Miejsce okazuje się niezwykle klimatyczne i urokliwe…

…a na dodatek spragnieni wędrowcy (nie tylko na rowerach) mogą liczyć tutaj na świetne powitanie!

To, że w Guest house for cyclist goście czują się tak dobrze, to zasługa właściciela. Bojan Stanisavlejević dba o przyjezdnych! Z każdym stara się spędzić dłuższą chwilę i widać, że jest szczerze zaciekawiony historią każdego z podróżników, który odwiedza jego dom.

Wieczór spędzamy na mieście. Mimo, że Negotin nie wydaje się być centrum turystyki to nocne życie tętni tutaj na całego!

Czwartek, 5 lipca 2018

Noc szybko mija i już kolejny dzień przed nami. Śniadanie…

…a potem jeszcze trochę gawędzimy z Bojanem.

Pakujemy graty na motocykle. Choć jest wcześnie to Słońce już grzeje na całego. Czas ruszać!

Robota idzie dobrze i wkrótce jesteśmy w Rumunii. Tutaj czeka nas mała niespodzianka – ogromny korek przed miastem Orșova. Trochę środkiem, trochę bokiem, a potem szybki sprint i jesteśmy na prowadzeniu. Zatrzymujemy się na tankowanie i namawiamy się. Kroi się następujący pomysł – “A może by tak zrobić kawałek Transalpiny? Jesteśmy przecież dość blisko południowego końca DN67C, a czas jeszcze mamy. Czemu zatem nie!”. I w ten o to sposób decydujemy się wyruszyć w kierunku Novaci.

Po drodze jest okazja zaliczyć DN66A, która już w zeszłym roku chodziła nam po głowie. Wtedy zabrakło czasu, a teraz… No cóż! Znów się nie udało! Omyłkowo skręciłem w DN67D. Ale w sumie chyba dobrze się stało. Później doszło do mnie, że mijaliśmy znak informujący, iż DN66A jest nieprzejezdna (kilka dni temu przez region przeszły ulewy i być może rozmyło drogę).

Ale i tak trasa z Băile Herculane przynajmniej aż do Baia de Aramă okazała się świetna! Nie można też było narzekać na brak widoków i zakrętów.

Gdy po drodze zatrzymujemy się na kawę, nasze motocykle wzbudzają zainteresowanie dwóch małych chłopców.

Pełnia szczęścia zostaje osiągnięta, gdy sadzam ich na maszynach. 😉

W Novaci udajemy się na “stare śmieci”, czyli do Pensiunea Casa Andrea. Znają nas tutaj i pamiętają. Czas na zakupy, a potem piwo i złote myśli dr. Griby. 🙂

Po wynurzeniach opitalamy kolację. A na deser obowiązkowo coś słodkiego. W trakcie posiłku atakują nas miejscowe koty. 😉

A już jutro czeka na nas Transalpina. Fajnie jest! 🙂

Piątek, 6 lipca 2018

Śniadanie. Potem następuje pakowanie i w końcu dość czułe pożegnanie z gospodarzami. Na odjezdnym kupujemy jeszcze flaszkę palinki. Z bramy Pensiunea Casa Andrea skręcamy w prawo i… jesteśmy na Transalpinie!

Byłem tu już kilka razy i mimo to… zawsze znajduję coś nowego. To jest droga, na którą zawsze będę chciał wrócić…

Marcie w zasadzie bardziej podoba się Transfăgărășan, ale dziś nie można tego po niej poznać. 😉

Spacerowym tempem, co chwila zatrzymując się, aby zrobić zdjęcie, dojeżdżamy do przełęczy.

Żeby zadać szyku, na polanę obok zielonej tablicy, postanowiliśmy wjechać takim tam sobie skrótem. Okazało się, że prowadzi on przez dość konkretne błocko! Motocykliści obserwujący nasz przyjazd zamarli na moment, kiedy najpierw ja, a potem Marta, efektownym ślizgiem przelecieliśmy przez przeszkodę, która niespodziewanie stanęła nam na drodze! Dobrze, że nic się nie stało, bo byłby niezły obciach!

Parkujemy obok tablicy…

…i umieszczamy na niej motoSTFORKOWĄ nalepkę…

..a potem podziwiamy przez dłuższą chwilę widoki. Jest na co patrzeć…

Na koniec udaję się na tutejsze “Krupówki” w celu zakupienia nalepek na nasze rumaki. Coś tam udało mi się nawet znaleźć.

Zaopatrzeni we wlepki zaczynamy zjazd. Docieramy do Obârşia Lotrului, gdzie zatrzymujemy się w barze na skrzyżowaniu dróg. W zeszłym roku był tu sympatyczny Pan, który serwując kawę i nie mógł się nadziwić, że mówię po rumuńsku. Teraz już go nie ma. Jego miejsce zajęła bucowata gówniara, która nie potrafi nawet “dzień dobry” odpowiedzieć. Co zrobić, takie czasy.

Wypijamy kawę i kierujemy się DN7A na Petroșani. Tędy jeszcze nie jechaliśmy. Trasa okazuje się oferować sporo atrakcji takich jak niezłe winkle i świetne widoki. Dodatkowo cieszy nas znikający na dłuższych odcinkach asfalt. 😉

Jest tutaj dosyć “klimatycznie”, czyli właśnie tak, jak powinno być w Rumunii.

Niestety napotkane na drodze osiołki okazują się równie bucowate jak obsługa z baru…

… i za nic nie dają się pogłaskać.

Po wydostaniu się na E79 sprawnie i szybko pokonujemy kolejne kilometry. Przed wieczorem docieramy w okolice Beiuș, gdzie zatrzymujemy się na stacji i robimy naradę.

Ustalamy, że nie ma sensu ciągnąć do Oradei, gdzie jak to zwykle bywa w dużym mieście, ciężko będzie znaleźć jakiś sensowny nocleg. Z pomocą przychodzi Internet. W pobliżu, w miejscowości Remetea,  jest kemping. Wystarczy zjechać kilka kilometrów z trasy.

Gdy zbieramy się w dalszą podróż, dochodzi do dziwnej sytuacji. Zaczepiają nas Cyganie tankujący na stacji. Coś tam do nas zagadują, nawet po Polsku próbowali nawijać. My jednak nie mamy ochoty na konwersację z nimi i ruszamy dalej. Cygany pakują się do samochodu i jadą za nami.  A że widać było u nich ciśnienie na szybką jazdę, to puściliśmy ich grzecznie przed siebie. Zgodnie z przewidywaniami pojechali jak wariaci. Za kilka kilometrów znów są. Tym razem stoją na poboczu. Gdy tylko ich minęliśmy, przyczepili się nam do ogona. Hm, ciekawe co będzie dalej! Dajemy trochę więcej w manetkę żeby im odskoczyć, a na pierwszej napotkanej stacji zjeżdżamy z drogi. Jeśli Cygany zatrzymają się i dalej będą próbować zaprzyjaźniać się z nami, to mam plan poprosić obsługę stacji o zawiadomienie Policji i pomoc w wyjaśnieniu o co chodzi. Jedna nasi niedoszli “przyjaciele” pojechali dalej. Odczekaliśmy jeszcze chwilę i ruszyliśmy. Na szczęście już ich więcej nie spotkaliśmy.

Jeszcze zakupy i jesteśmy na kempingu. Miejscówka okazuje się zajebista! Camping Turul oferuje małe, ale wygodne domki. Do dyspozycji jest też wiata z kuchnią i stołami.

Chłopaki z recepcji nazywa się Gyrgu i… jest Węgrem, a kemping prowadzi węgierska rodzina! Okazuje się, że na tutejszych terenach, obok Rumunów, mieszka sporo Węgrów. Ci ostatni chcieliby przyłączenia przygranicznych ziem do Węgier. Jednak same Węgry nie są tym zainteresowane, nie wspominając już o Rumunii, która za nic nie zgodziłaby się na odłączenie części swoich ziem.

Kolacja, piwo, takie tam wieczorne pogaduchy i lulu. 🙂

Sobota, 7 lipca 2018

Wstaję przed godziną szóstą, żeby skorzystać z kibelka. Pogoda wydaje się być ok. Ale już około siódmej zaczyna lać. I to jak! Leżymy i czekamy. Przed ósmą trochę się uspokaja. Śniadanie, pakowanie i ruszamy. I znów niebo “płacze”, więc nie mamy wyboru i wskakujemy w kombinezony. Powoli i ostrożnie pełzniemy do Oradei. Ruch jest na szczęście dość mały, a trasa całkiem spoko, więc robota idzie dobrze. W końcu Oradea, na szczęście szybko i sprawnie. Przed granicą z Węgrami tankowanie i kawa. Zatrzymujemy się na tej samej stacji, gdzie ponad dwa tygodnie temu zostawiliśmy kartę. Niestety naszego wybawiciela nie ma.

Odpoczynek i dalej, przed siebie. Nie pada! Przez Węgry jedziemy trochę inną trasą niż zazwyczaj, omijamy bowiem Tokaj. Najpierw spoko, potem już trochę gorzej się jechało. Ostatnie tankowanie na Węgrzech i trafia nam się fajny, wesoły Pan z obsługi stacji. Teraz Słowacja. Ograniczenia prędkości i strach przed mandatem blokują nas nieco. Od czasu do czasu udaje się nam przyczepić do jakiegoś “jelenia”, ale w końcu trzeba zwolnić. Kawa na stacji i decyzja co do noclegu – optymalnie będzie zatrzymać się w Pilźnie. Dalej, dalej. Przekraczamy granicę PL (tego dnia to już 360 km za nami)  i dostajemy skrzydeł – przynajmniej na chwilę. W końcu Pilzno. Nocleg taki sobie. Jakiś podły motel, a w nim równie podły bar. Obok na placu kroi się jakaś gruba impreza. Na szczęście, dzięki wyrozumiałości obsługi, motocykle mamy schowane na zamkniętym parkingu za solidną bramą. Rano zobaczymy, czy to wystarczyło.

Kolacja, czy może obiad, potem szybkie zakupy. Opijamy przy kotlecie nasz przyjazd do kraju, a w pokoju do poduszki sączymy jeszcze piwo z puszki. 😉 Ruskie przegrywają mecz, a Chorwacja się cieszy. My, choć piłka bardzo mocno wisi nam koło… nosa, cieszymy się razem z Chorwatami.

Niedziela, 8 lipca 2018

Pobudka! Zwijamy się. Rumaki na szczęście całe. Możemy jechać!

Tranzyt. Robota idzie. Deszcz trochę sra, a trochę nie. Dupa boli, nogi śmierdzą, ale jedziemy. Postój, kawa. Łódź i gdzie ta stacja?! Zagapiliśmy się i wylądowaliśmy na jakimś węźle, gdzie chyba tankuje cała Polska! Kolejka jak cholera, ale w końcu udaje nam się dopchnąć do dystrybutora. Wlewamy po parę litrów i jedziemy dalej. Toruń, potem A1. Nuda, nuda, nuda! Postój, kawa, frytki. Korki i wypadki – ale to w drugą stronę. W końcu bramki przed Pruszczem – tu też tłoczno! Tniemy pasem awaryjnym. Ostatnie tankowanie, a potem zatłoczona obwodnica. Debil GA z prawej, debil GD z lewej. Centrum Gdyni, ostatnia prosta, sprint spod świateł a’la SuMo (ukarałem jakiegoś “kapcia” co się do mnie sadził)  i w końcu garaż! Ostatnie foty i zwijamy się do domu! 😛


Drogi czytelniku, gratuluję Ci, jeżeli dobrnąłeś do tego miejsca! 😉

Jeśli liczyłeś na to, że w relacji znajdziesz opisy i zdjęcia zabytków, muzeów, starych miast czy zamków to z pewnością się zawiodłeś.

Jeżeli jednak chciałeś poczuć się jakbyś podróżował z nami po Albanii, to mam nadzieję że choć przez moment, udało mi się spełnić Twoje oczekiwania. 🙂

motocyklowe podróże małe i duże