A teraz dalsza część relacji w pigułce. Nie miałem czasu, ale też nie było sensu z detalami opisywać każdego dnia wyprawy, a to dlatego, że z mojego (mocno subiektywnego) punktu widzenia najlepsze atrakcje tej wyprawy były w zasadzie już za nami. 😉
Słońce nieśmiało wyszło zza chmur przywitać nas we wtorkowy (07.11.2023) ranek. W nocy na szczęście prawie nie padało. Kilka kropli zaledwie. Było jednak dość zimno o czym może świadczyć fakt, że jeden z kempingowych kociaków postanowił spędzić noc w przedsionku naszego namiotu.
Zjedliśmy śniadanie na kempingu.
A potem pojechaliśmy zobaczyć → Cascades d’Ouzoud. Ja tam wolałem pilnować motocykli. Potem okazało się, że słusznie, bo szału nie było. Najlepszą atrakcją miejsca były małpki. 🙂
Przy okazji pilnowania zrobiłem nawet małe serwisy. Potem zaliczyliśmy dość nudny tranzyt do Marakeszu. Kemping gdzie się zatrzymaliśmy → Le Relais De Marrakech miał fajną opcję z której skwapliwie skorzystaliśmy. Była to kwatera w wielgachnym namiocie z łóżkami, wc, oświetleniem i prądem, a nawet elektrycznym piecykiem, co jak już wiemy jest w Afryce wyposażeniem wielce pożądanym. 🙂
A teraz czekamy na taksówkę do centrum. Mi się nie chcę jechać i najchętniej zostałbym z Kowalami na basenie. 🙂 No nic. W końcu jest taksówka. W sumie dwie muszą być, bo nie ma dyliżansu na 7 miejsc i podobno nic się nie da zrobić! Tacy tu wszyscy porządni, a może to kwestia tego, że 100 MAD za jedną taksę trzeba dać. 🙂
Z pokładu taksówki obserwujemy ruch uliczny. Lepiej tu jak w dużych miastach Albanii! To co tu się odwala na rondach i skrzyżowaniach to bania mała! Nawet jedno dachowanie widzieliśmy. To jest samochód leżał sobie na boku. Taka sytuacja, widać nikt tym się tutaj szczególnie nie przejmuje, ot dzień jak co dzień. 😉
Zwiedzanie starego miasta, targowiska i takie tam to dla mnie dość męczące przeżycie. Ale nie tylko dla mnie! Zakup przez naszą ekipę apaszek przyprawia marokańskiego sprzedawcę o łzy. Chyba nigdy jeszcze nie targował się z Kaszubami! 🙂
A potem na placu w samym centrum starego miasta smakujemy (ja ograniczyłem się do kawy i frytek) lokalnych fast food’owych frykasów.
Co ciekawe sprzedawcy owych frykasów traktują pozyskanie klienta jak swoisty sport narodowy. Nie zdecydowani w końcu skusiliśmy się, aby przysiąść w jednym z wielu miejsc konsumpcji. Marokańczycy wyrazili swój zachwyt gromkimi okrzykami i gradem oklasków. 🙂
Wizyta w Marakeszu jednoznacznie utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak wolę jeździć po marokańskich górach niż zwiedzać tutejsze miasta. Dlatego więcej się nie dowiecie o tym, skądinąd ciekawym, miejscu z mojej relacji. 😉
Wracamy na bazę. Tym razem, dzięki moim skromnym zdolnością lingwistycznym, udało się zapakować siedem osób do jednej taksówki. Na koniec spotkanie w restauracji na kempingu. Na stole królują pizza i wino. To miły finał tego długiego i troszkę męczącego dnia.
Środa (08.11.2023) była chyba najtrudniejszym etapem podróży jeśli chodzi o jazdę. Wiedzieliśmy, że coś takiego może nas spotkać podczas tej wyprawy, ale odsuwaliśmy myślenie o tym jak najdalej od siebie. Kowale ostrzegali nas, że łatwo już było. No cóż. To straszne, ale musieliśmy na raz zrobić ponad 450 km autostradą! 😀
No ale za to jesteśmy teraz w miejscowości → Moulay-Bousselham nad samym oceanem. Wykąpać się nie zdążę, bo znów jest późno. Zdążyliśmy co prawda na zachód Słońca, ale zaraz zrobiło się ciemno.
Za to jutro pojedziemy stąd do → Szafszawan czyli Niebieskiego Miasta. Liczę na to, że spodoba mi się bardziej niż Marakesz.
Wieczorkiem nocne Polaków rozmowy, a przy okazji odkrywamy z Irkiem przedziwny sposób na wyłączanie jednej z lamp kempingowego oświetlenia. Maroko jest magiczne nawet jeśli chodzi o elektrykę. 🙂
Czwartek (09.11.2023). Rano to co zwykle, czyli ogarniamy kemping. Po spakowaniu rzeczy przychodzi czas na śniadanie (serwowane przez kemping) i ruszamy nie spiesząc się, bo do Szawszawan mamy około trzy godziny jazdy. Zaliczamy jakieś ogryzki offa, a potem przyjemną, krętą drogę przez niższe (niż dotychczas) góry.
Po drodze uszczęśliwiam bandę chłopaczków, którzy wysypali się z przejeżdżającego samochodu, gdy robiliśmy zdjęcia. Wystarczyło dać im usiąść na motocyklu i zrobić sobie z nami zdjęcie. 🙂
Potem podobna sytuacja spotkała nas przed samym centrum Szawszawan, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, aby popodziwiać z perspektywy niebieskie miasto. Trzy dziewczynki i mały chłopiec byli w nas tak zapatrzeni, że aż ciężko to sobie wyobrazić. Coś niesamowitego!
W mieście faktycznie króluje kolor niebieski. Już z daleka widać, że pokryte są nim fasady większości budynków.
Gdy jesteśmy w centrum miasteczka pierwsze co robimy to zaliczamy postój na kawę i koktajle w kawiarni → Khalfoun.
Jest okazja, żeby na chwilę przysiąść i spróbować wtopić się w miejscowy klimat. Gdybyśmy rozumieli po arabsku, zapewne niejedna z opowiedzianych tutaj historia zapadłaby nam na długo w pamięć.
A potem udajemy się na metę. Zamiast planowanego kempingu zdecydowaliśmy się na → Hotel Casa Khaldi (bardzo klimatyczne miejsce z pięknymi pokojami), żeby zaoszczędzić rano na czasie.
Drobnym problemem okazało się znalezienie miejsca parkingowego dla naszych maszyn. Miejsce niby jest na ulicy, ktoś tam ma pilnować maszyn (za kasę – 25 MAD od motocykla) ale już po chwili jakiś ziomek nieumiejętnie cofając zahacza Afrykę Rafała i robi się domino…
Następuje kłótnia z pilnującymi i kierowcą, który spowodował zdarzenie. Do rękoczynów nie doszło, choć mało brakowało! Najbardziej poszkodowany został motocykl Kowala. Poszły plastiki. Wezwana do zdarzenia Policja oczywiście nie przyjeżdża. W końcu odpuszczamy temat. Szkoda czasu!
Samo miasteczko okazuje się urocze. Nie ma tłoku, jest dużo spokojniej niż w Marakeszu.
Można chodzić po starym mieście i nie być co chwila zaczepianym, delektować się klimatem wąskich uliczek i atmosferą płynącą z niebieskich budynków.
Po powrocie na metę znów napotykamy problem z miejscem parkingowym. Mimo umowy (i zapłaconej kasy) nikt nie pilnuje motocykli! Kolejna awantura. W końcu znajduje się typ, który miał strzec naszych maszyn. A już mieliśmy robić dyżury! Zobaczymy co będzie rano tj. czy nic nie zginie. 🙂 Budziki ustawione na 5.30, bo jutro musimy ruszyć skoro świt żeby zdążyć do → Tanger Med na pierwszy prom. Czas spać.
Następny marokański wpis
« The end »
Poprzedni marokański wpis
« Mountain highways »