Niedziela, 24 czerwca 2018
Rano na szczęście nie pada. Jest 20 stopni, czyli warunki do jazdy idealne. Dziś ruszamy do Albanii! Kroi się niezła, bogata w atrakcje, trasa! Tak przynajmniej wynika z naszej papierowej mapy, na której zaznaczono szlaki z pięknymi widokami.
Nasz plan na dzisiaj to pojechać wzdłuż Ohrydu drogą SH3 na południe, potem SH75, a następnie SH65, aż do samej Grecji, przez którą zrobimy skrót do Albanii i dalej w kierunku Sarandë.
Chwilę po tym, jak przekroczyliśmy albańską granicę, trafiła nam się całkiem przyjemna knajpka. I choć otoczenie przez ulicę było dość egzotyczne (blokowisko na wiosce?!), to menu nie budziło zastrzeżeń. Do tego sympatyczna obsługa zrobiła dobrą robotę. 🙂
Posileni ruszyliśmy dalej. Nasze przewidywania co do dzisiejszej drogi okazały się trafne. To było trochę tak jakby połączenie rumuńskich DN67C i DN7C oraz drogi P14 biegnącej przez Durmitor. Wszystko w jednym miejscu!
Gdzie jest Marta?
A! Tutaj! 😉
Nie brakowało winkli, a dodatkową atrakcją było to, że na wielu odcinkach drogi znikał asfalt, a w jego miejsce pojawiało się coś w rodzaju szutru. 😉
Na filmie kilka fragmentów naszej trasy. Pięknych widokowo odcinków było bez liku, ale jakoś tak wyszło, że tylko w paru miejscach miałem włączoną kamerę.
Na wieczór jesteśmy w Albanii. W Sarandë przypadkowo tankujemy na tej samej stacji co dwa lata temu z Yasiem i Czoperem.
W tym samym czasie w knajpie obok ludzie oglądają kolejną spektakularną porażkę polskiej drużyny piłkarskiej (Polska – Kolumbia, wynik 0:3). Jeden z oglądających podchodzi do Marty i pocieszająco gładząc ją po głowie jednoznacznie komentuje rezultat meczu: – „Katastrofa!”. 😉
Z Sarandë jedziemy kawałek dalej w kierunku Korfu. Dziś śpimy na Camping Sunset w miejscowości Ksamil. Miejsce noclegowe okazało się takie sobie. Od frontu plaża, restauracja, stoliki… a z tyłu na polu przeznaczonym na kampery i namioty porozrzucany złom, śmiecie, a do tego pajęczyna kabli zbiegająca się w otwartej skrzynce elektrycznej.
Nam to jednak nie przeszkadza, a restauracja zachęca, żeby uczcić przyjazd do Albanii, co też czynimy pod przewodnictwem Yasia, naszego imprezowego wodzireja.
Najedzeni, ale niedopici dzień kończymy na albańskiej plaży…
…gdzie znów Yasiu przejmuje kontrolę nad przebiegiem imprezy. 😉
Poniedziałek, 25 czerwca 2018
Przewidywania dotyczące pogody na dzisiaj są fatalne. Ma po prostu lać! Plan jest zatem taki, żeby przeskoczyć do Himarë, na „stare śmieci”. Może uda się znaleźć jakąś kwaterę, a jeśli nie, to zawsze zostaje dobrze nam znany z poprzedniego tripu, godny polecenia Camping Kranea.
Póki co nie pada (choć według prognozy już powinno) więc żwawo zwijamy graty. Jest bardzo duszno i parno, a mnie na dodatek po wczorajszym świętowaniu boli głowa… 🙁
W końcu ruszamy. Z trudem przebijamy się przez zatłoczone Sarandë i powoli posuwamy się w kierunku Himarë. Dzisiejsza trasa po wczorajszym nie robi na nas wielkiego wrażenia. Oczywiście widoki są świetne, a winkli sporo. Jedzie się dobrze, bo ruch na szczęście dość umiarkowany. No i na razie nie pada. 🙂
Po drodze zatrzymujemy się na stacji. Kupuję w sklepiku wodę dla Marty. Trochę pogawędziłem z Panią zza lady i lokalersami pijącymi w środku piwko. Wczoraj dałem „popis” mojej elokwencji na stacji paliw, a i dziś też udaje mi się bez problemu porozumieć. Cieszy mnie to bardzo, a i moi rozmówcy też wyglądają na zadowolonych, a przede wszystkim bardzo, ale to bardzo zdziwionych. 🙂
I tak spacerowym tempem dojeżdżamy do Himarë. Parkujemy na moment w centrum, bo czeka nas jeszcze wypłata kasy. Na ulicach się dzieje! Kawiarnie wypełnione ludźmi. Stragany uginają się od warzyw i owoców.
Również tutaj spotkaliśmy się z przejawem sympatii ze strony Albańczyków. Jeden z bywalców kawiarni stara nam się doradzić gdzie się zatrzymać. Dziękuję za pomoc i wyjaśniam, że już mamy coś „na oku”.
Czas podjąć decyzję, czy wybrać kemping, czy kwaterę. Jedziemy do Livadhi Beach. To część Himarë zlokalizowana bezpośrednio nad morzem. Rozglądamy się za kwaterą wyszukaną wczoraj przez Martę w Internecie. No i jest!
Zatrzymaliśmy się przed bramą. Zanim zdążyliśmy zadzwonić, na rozpadającym się skuterku podjechała do nas bardzo młoda dziewczyna, która przedstawiła się jako właścicielka przybytku.
Parking na motocykle wyglądał całkiem spoko,…
…apartament też!
Był to dość duży pokój z pełnym wyposażeniem, balkonem, kuchnią i łazienką. Cena 25 EUR za trzy osoby wydała się nam bardzo przystępna.
Bierzemy! I to była bardzo doba decyzja, bo tylko zdążyliśmy się zainstalować i lunęło! I to jak! Burza z piorunami! Pada, nie pada, leje, mży. A my w tym czasie odpoczywamy, śpimy, ćwiczymy – co się komu podoba.
A ja dodatkowo naprawiam przycisk nawigacji, który wpadł sobie do jej środka. O takie tam. 🙂
Wieczorem, gdy się już wypadało, ruszamy na spacer nad morze. Trochę tu się pozmieniało przez ostatnie dwa lata. Na plaży pojawił się pięciogwiazdkowy, wypasiony hotel…
…i inne nowe budynki z apartamentami, oprócz tego powstały sklepy i różne knajpy.
Jest i nasza „Kranea”. To właśnie obok niej wyrósł wielgachny hotel. Ciekawe czy wkrótce nie okaże się, że kemping przeszkadza hotelowym gościom…
Nie jest tutaj już tak dziko jak dwa lata temu. Miejsce sporo straciło ze swojego pierwotnego klimatu. Do tego przybyło nieco śmieci i „bałaganu”. Nie wszystkie nowe inwestycje zakończyły się sukcesem…
No ale za to mamy do wyboru kilka lokali gastronomicznych. Jeden z nich szczególnie nam się spodobał. Postanowiliśmy przetestować to co serwują. 🙂
Po sytej kolacji robimy zakupy. Do naszego pokoju wracamy późnym wieczorem i dokańczamy yasiowy bimber. Tym razem w postaci drinków z cytrynką. 😉
Wtorek, 26 czerwca 2018
Budzę się dość wypoczęty około godziny 8. Ekipa jeszcze smacznie śpi. Kiedy już wszyscy są na nogach ogarniamy późne śniadanie.
Kroił się nam kolejny leniwy, ale jak się później okazało, niepozbawiony atrakcji dzień… 😉
Krzątając się z Yasiem przy motocyklach, stajemy się świadkami przedziwnej sceny (niestety nie mamy żadnych zdjęć z tego zajścia). Para Albańczyków, sąsiadów z apartamentu obok, bez powodzenia próbowała dostać się do wnętrza swojego auta. Samochód zrobił im niespodziankę i niestety automatycznie się zamknął, a kluczyki zostały w środku.
Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że najbardziej zdesperowaną osobą pragnącą otworzyć pojazd, była kobieta. Zaś jej mąż obserwował poczynania białogłowy z obojętnością. Być może nieskutecznie próbował wcześniej dostać się do środka – tego jednak nie wiemy.
Tak, czy inaczej, zabrali się do tego wyjątkowo nieudolnie. Zanim włączyliśmy się do akcji, próbowali podważyć górę drzwi ostrym dłutem, żeby zrobić szczelinę i drutem zaczepić wewnętrzną klamkę. Pomysł sam w sobie dobry, prosty i skuteczny ale wykonanie było wyjątkowo nieudolne, jakieś takie „albańskie”. W efekcie zastajemy zrezygnowanego faceta, zdenerwowaną kobietę i smutne dziecko, a o uszkodzonej karoserii i zharatanej uszczelce nawet nie warto wspominać.
Zdesperowana para ochoczo przystąpiła na propozycję naszej pomocy. Mieli wielkie szczęście, że nas spotkali. Yasiu, który jak się później przyznał, miał już doświadczenie w temacie „awaryjnego” otwierania samochodowych drzwi, szybko ocenił sytuację i nakazał zaprzestanie bezsensownych, destrukcyjnych działań. Następnie przygotował odpowiednio rozłupaną deseczkę, którą posłużyła za klin. Umiejętnie manewrując nowym narzędziem udało mu się (bez dalszych strat) uzyskać na tyle dużą szparę między drzwiami i karoserią, że wykorzystując długi drut uchwyciłem wewnętrzną klamkę i samochód został otwarty!
Szczęście naszych sąsiadów było wielkie! Obiecali nam wieczorem flaszkę… i na tym się skończyło. Więcej już ich nie spotkaliśmy. Ale co tam! Zostaliśmy z satysfakcją, że pomogliśmy i dobry uczynek został spełniony. 😉
Albańczycy pojechali na wycieczkę. I my postanawiamy trochę pozwiedzać okolicę. Z mapy wynika, że z głównej drogi w Himarë można zjechać w góry i dojechać do Qeparo.
Niestety jeszcze w Himarë okazało się, że fragment planowanej przez nas trasy jest nieprzejezdny. Z rozmowy ze strzegącym przejazdu robotnikiem wynikało, że wczorajszy ulewny deszcz narobił sporo szkód. Pojechaliśmy zatem dalej i na nasz górski szlak wjechaliśmy w Qeparo.
Zaczęło się niepozornie. Najpierw jakaś wioska, domki, wąska, dziurawa asfaltówka, czyli nic szczególnego. Ale gdy zabudowania zostały za nami i skończył się asfalt wiedzieliśmy już, że jedziemy w dobrym kierunku. 😉
Dzielnie pokonywaliśmy kolejne kałuże i dziury w szutrowo-kamiennej drodze, aż dojechaliśmy do takiego oto mostku. 😉
Wczoraj, podczas ulewy, tym korytem płynęła pewnie rzeka. Dziś widać tylko kamienie wyznaczające nurt.
– „Agencie 'G’, co Pan proponuje w tej sytuacji?” – zapytał Agent 'Y’.
– „Proponuję jechać dalej Agencie 'Y’!” – odpowiedział mu Agent 'G’.
No i pojechaliśmy. A dalej było jeszcze lepiej!
Gdzie jest Marta?
Gdzie jest Griba?
Gdzie jest Yasiek?
Wszyscy są na miejscu!
Ale nam się trasa trafiła! Nie mogliśmy się napatrzeć na te cuda!
Tak to mniej więcej wyglądało. 😉
Jechaliśmy, tak i jechaliśmy, co chwila zatrzymując się, żeby podziwiać widoki i zrobić kolejne zdjęcia, aż dojechaliśmy do blokującego drogę wału z ziemi. Potwierdziły się słowa robotnika – tędy do Himarë nie wrócimy!
Prawda jest taka, że kusiło nas, aby sprawdzić co jest dalej… Jednak przejechana trasa tak się nam spodobała, że bez żalu zawróciliśmy, żeby pojechać nią w drugą stronę. 😉
Wracając postanowiliśmy zajechać na molo, które wypatrzyliśmy w drodze do Qeparo. Mieliśmy zamiar strzelić sobie na jego końcu kilka bajeranckich, lansiarskich fotek…
Niestety, zjazd na ostrogę okazał się mega lipnym pomysłem. Chcąc na nią wjechać trzeba było przeskoczyć dużą różnicę poziomów, lądując na śliskich kamieniach wielkości strusich jaj. Chwila rozprężenia, nieuwagi, a może po prostu pech i… Marta ląduje na ziemi z nogą uwięzioną pod przewróconym Transalpem…
Całej akcji nie widziałem, starczyło mi, że w swoim lusterku zobaczyłem końcówkę tej dramatycznej sceny. Przyznam, że serce mi zamarło na moment, bo wyglądało to bardzo kiepsko… Yasiu szykujący się do zjazdu też zamarł…
No i dupa zbita! Właściwie to nie dupa, a noga! Szybko pozbieraliśmy Martę i Transalpa, sprawdziliśmy, czy może ruszać nogą i czy jest w stanie jechać. A że jest z niej twarda sztuka, powiedziała, że dojedzie do Himarë. Co było robić? Wsadziliśmy ją na motocykl i czym prędzej ewakuowaliśmy się do naszego apartamentu.
Miny mieliśmy nie za tęgie! Baliśmy się, że noga jest uszkodzona i gdy adrenalina odpuści zaczną się kłopoty…
Yasiu zarządza po kropelce czegoś mocniejszego na pociechę i znieczulenie. Dodatkowo, na opuchniętą i obolałą nogę Marty, dr Griba przygotowuje okłady z alkoholowych zapasów, które leżąc od wczoraj w lodówce, osiągnęły odpowiednią na taką okazję temperaturę.
Magiczna kombinacja zadziałała i na szczęście skończyło się „tylko” na opuchliźnie i paskudnych siniakach, a sama poszkodowana stwierdziła, że najbardziej ucierpiała jej duma! O stłuczonym przy wywrotce lusterku nie byłoby sensu pisać, gdyby nie to, że jeszcze będzie o nim mowa w tej relacji.
Gdy ból nogi został nieco uśmierzony, udajemy się do rozpracowanej wczoraj knajpy o wdzięcznej nazwie „Dimitri”. I pilnie pracujemy nad tym, żeby znieczulenie nie przestało działać!
Środa, 27 czerwca 2018
Grzebiemy się jak zwykle. Uff, w końcu spakowani! 😉
Gdy ruszamy nie pada, ale duszno jest jak cholera! To nie wróży zbyt dobrze. Ujechaliśmy może ze 20 km. I zaczyna srać. Coraz mocniej i mocniej! Jakiś daszek przy drodze był to się zatrzymaliśmy. I czekamy. I nic. Nadal pada, nie, teraz to już leje!
Regeneracyjny wafelek, czyli trochę cukru na poprawę humoru,…
…ubieramy kombinezony i jazda! Niestety, szczyt Maja e Çikës przychodzi nam przejechać w deszczu i mgle. Nie zobaczyliśmy żadnego z pięknych widoków, ani nie zrobiliśmy jednego zdjęcia, ale co począć. Żeby to był zwykły deszcz! Lało jak diabli! Chwilami czuliśmy się tak, jakby ktoś polewał z hydrantu!
Na szczycie, zziębnięci i przemoczeni zatrzymujemy się w pierwszej napotkanej restauracji. Kawa i zupka oraz pięćdziesiątka rakii dla podniesienia morale. To musi zadziałać!
Rakija była przednia, ale obsługa knajpy już nie za bardzo! Zamówiłem trzy rakije. Najpierw gościu przyniósł dwie dla mnie i Yasia. Gdy mu grzecznie zwróciłem uwagę, doniósł trzecią i postawił przede mną, a nie przed Martą! Zastanawialiśmy się potem, czy kelner był ogólnie nieogarnięty, czy miał jakiś problem z podejściem do kobiet. Ale taki incydent na szczęście zdarzył się nam tylko raz, w tej jednej knajpie (pierwsza na szczycie, jadąc od strony Himarë, dalej są fajniejsze lokale).
Gdy my piliśmy kawę z rakiją, na zewnątrz trochę się uspokoiło. Kontynuujemy podróż. Zjeżdżamy z góry, początkowo we mgle, potem jest już coraz lepiej. Zaliczamy męczący tranzyt przez Vlorë i lecimy dalej. Przed nami ogryzek autostrady. Stacja, tankowanie, kolejna kawa, a dla mnie okazja, żeby trochę pogawędzić po albańsku z obsługą. 😉
Dalej, dalej. Robi się późno i w związku z tym zaczynamy poszukiwania noclegu. Padło na okolice miasteczka Divjakë. Z mapy wynikało, że jest ono zlokalizowane obok większego zbiornika wodnego. Tam muszą być turyści, a zatem i jakaś baza noclegowa. Po zjechaniu z głównej drogi szybko orientujemy się, że miejsce jest takie sobie, a kwater tutaj jak na lekarstwo!
Dojeżdżamy do Divjakë, skąd ślepa droga biegnie w głąb Parku Narodowego Divjakë-Karavasta. To nasza ostatnia szansa, żeby znaleźć coś na noc.
Prawie na samym końcu tej drogi natrafiamy na hotel. Ciemno, głucho, a recepcja zamknięta. Ale hotel to hotel. Mamy już dość jazdy na dzisiaj, więc ciśniemy temat noclegu! Jak się później okazało, stan budynku powinien wzbudzić pewne wątpliwości co do tego, czy obiekt jest otwarty dla turystów. Ale to dotarło do nas dopiero wtedy, gdy zobaczyliśmy go rano w dziennym świetle. 😉
Za hotelem była knajpka. Zatrzymaliśmy się przy niej i na zewnątrz tego przybytku zaraz wysypała się spora gromadka lokalersów, żywo zainteresowanych naszym przybyciem. Dobra nasza pomyślałem i zacząłem do nich nawijać po albańsku. Tak jak się spodziewałem, w takim miejscu nikt nie kumał „ni w ząb” w żadnym innym narzeczu. 😉
Marta: Tutaj wypadałoby wspomnieć, że Griba mówi po albańsku! Nie ulega wątpliwości, że godziny poświęcone na naukę „nie poszły w las”! Griba bez problemu dogadywał się z Albańczykami, co wiele razy pozwoliło nam dowiedzieć się czegoś więcej o nich samych i życiu w Krainie Orłów, a kilka razy uratowało nas z opresji! Mina tubylców, gdy Griba rozpoczynał z nimi konwersację w ich rodzimym języku była po prostu bezcenna! 😉
Griba: No to i ja dodam coś od siebie. 😉
– „Skoro udało mi się z rumuńskim to dlaczego nie miałbym dać sobie rady z albańskim?” – pomyślałem pod koniec zeszłego roku i zacząłem się uczyć.
Szybko zorientowałem się, że albański jest sporo trudniejszy od wszystkich innych języków, które znam. Postanowiłem trochę przyspieszyć proces edukacji i tak trafiłem na sympatyczną Lorenę, która mieszka w Tiranë i uczy albańskiego przez Internet. Z jej pomocą szybko opanowałem podstawy, a reszta to była samodzielna praca i regularne ćwiczenie.
Prawda jest taka, że na pewno poradzilibyśmy sobie bez znajomości języka. Ale i tak było warto! Mogliśmy porozumieć się z ludźmi, którzy w języku innym niż albański nie mówili. Trudno opisać jaką radość sprawialiśmy naszym rozmówcą! Albańczycy dziwili się i cieszyli, że ktoś kto nie mieszka na stałe i nie pracuje w Albanii uczy się ich języka. To, że mówiłem po albańsku na pewno otworzyło dla nas serca wielu z nich!
Ludzie z baru zadziwieni moją elokwencją zadzwonili po „szefa” hotelu. Szef jak się szybko okazało komunikował się również tylko po albańsku. Szybko dochodzimy do konsensusu. Hotel jest tak naprawdę zamknięty, ale dla nas będzie otwarty i spokojnie możemy jutro zostać do której chcemy. Są przygotowane pokoje, a w nich łóżka z czystą pościelą, łazienką, a na dodatek działa WiFi!
Na moje pytanie: – „Czy tu można bezpiecznie zaparkować?” – uzyskuję odpowiedź, że nie ma problemu, ale jeszcze lepiej postawić motocykle wewnątrz hotelu przy recepcji. No to super! Nie wypadało nie skorzystać. Parkujemy zatem w środku budynku. 😉
Najpierw przygotowania, bo jak to zwykle bywa, był jakiś schodek do pokonania…
…i wjeżdżamy!
To się nazywa albańska gościnność!
Tak, cały hotel dla nas. To nic, że w niektórych miejscach na korytarzu kwitnie grzyb na ścianach i woda po godzinie 23 znika z kranów (tej dziś mieliśmy i tak za dużo). Ale jest sucho i mamy dach nad głową! Zaczynamy świętować! 😉
Na korytarzu spotykamy kolejnego mieszkańca hotelu. Chłopak, jak mi tłumaczył, pracował w barze, a na dodatek był spokrewniony z właścicielem hotelu. Chwila rozmowy i mówi do mnie: „- Bierzcie piwo z lodówki [przy recepcji] na mój koszt!”.
Kolacja po tym męczącym, deszczowym dniu, przy motocyklach, zapita piwem, smakowała po prostu wybornie!
No nic, czas spać! W nocy ktoś krąży po korytarzu, dochodzą nas jakieś trzaski i szuranie. Wygląda na to, że jednak nie jesteśmy jedynymi gośćmi hotelu jak nam się początkowo wydawało. Co zrobić – chyba nas nie zjedzą. Zresztą tanio naszych skór nie oddamy! 😉 Czekamy rana.
Czwartek, 28 czerwca 2018
Nad ranem dość dobrze się spało. Choć ktoś tam rąbał drewno (potem okazało się, że w grill w knajpie jest opalany drewnem) i takie tam. Wstajemy i zaczynamy przygotowania do wyjazdu.
Pojawia się szef interesu i przywozi nam gorące burki z serem. Potem jeszcze daje po rogaliku na drogę. No nieźle! Za nocleg zapłaciliśmy w trójkę całe 15 Euro. Chłop chyba musiał dołożyć do interesu! W rewanżu zostawiamy nasze motoSTFORKOWE nalepki.
Wyprowadzamy maszyny…
…i w drogę!
Ciężko się jedzie główną magistralą. Ruch się wzmaga, a debili na drodze nie brakuje. Na dodatek chyba przed Durrës trafił nam się mega korek, bo zamknięty był kawałek autostrady. Radzimy sobie poboczem, potem środkiem i jakoś się udaje, ale łatwe to nie było!
Postój na kawę robimy w Vorë na stacji przy wylotówce. Rozmawiam trochę z szefem kawiarni (a może i całej stacji). I znów mój albański porusza serca. 😉 Dostajemy w prezencie piękne, niebieskie ręczniki z logo stacji. W podziękowaniu w ruch idą motoSTFORKOWY otwieracz i nalepki. Minę na zdjęciu mam taką sobie, bo ręcznik fajny, ale zastanawiam się gdzie go wcisnąć? 😉
Dalej czeka nas niestety jazda w deszczu. Ale nie poddajemy się!
Żeby nie było za łatwo to na dodatek wzmaga się ruch. Robi się nerwowo, bardzo nerwowo! Niektórzy Albańczycy nie potrafią logicznie myśleć z kierownicą! To, że łamią wszelkie przepisy to jedno. Ale to, że robią to bez sensu, narażając siebie i innych to drugie!
Griba: Być może nie powinienem z detalami opisywać tragicznego zdarzenia, którego byliśmy świadkami, ale robię to dla przestrogi!
Co chwila ktoś wyprzedzał, choć warunki pogodowe i drogowe na to nie pozwalały. Wiele razy było to wymuszanie „na czołówkę”. No i stało się! Niedaleko przed nami (szczęście, że nie bezpośrednio, bo moglibyśmy nieźle oberwać!) doszło do kolizji samochodu osobowego z autobusem. W momencie zdarzenia byliśmy na tyle blisko, że widzieliśmy bezpośrednie konsekwencje wypadku…
Prowadziłem wtedy. Mocno padało i widoczność była ograniczona. Pierwsze co zauważyłem to jadący z naprzeciwka, zwalniający, autokar. Jechał na tyle wolno, że przez szybę zobaczyłem twarz kierowcy – ewidentnie był w szoku. No i autobus na prawie całej długości lewego boku miał zerwane poszycie…
Sto, może dwieście metrów dalej, po lewej stronie drogi dostrzegłem wrak samochodu. Odpaliłem awaryjne, pomachałem na pozostałą część ekipy i zwolniliśmy…
Najpierw pomyślałem, że pojazdy może tylko otarły się o siebie. Niestety, z bliska wyglądało to fatalnie. Po prostu masakra! Części były porozrzucane po całej drodze, nad miejscem unosiła się chmura dymu. Przód samochodu całkowicie zmiażdżony, lewa strona właściwie nie istniała i kierowca prawdopodobnie nie przeżył. Pasażer, zapewne w szoku, wysiadł z wraku o własnych siłach. Autem jechały dwie kobiety. Chwilę wcześniej chyba nas wyprzedzały, ale pewni nie jesteśmy…
O dziwo kilka jadących z przeciwka samochodów nie zatrzymało się, tylko ominęło miejsce wypadku i pojechało dalej! Na szczęście, gdy mijaliśmy wrak, ktoś jednak stanął i ludzie biegli już z pomocą. Co mieliśmy robić? W tej sytuacji za wiele byśmy już nie zdziałali. Z głowami ciężkimi od „czarnych myśli” pojechaliśmy dalej.
Mamy dość jazdy na dzisiaj. Zakorkowana Szkodra… Co za dziadostwo! Ciężko się jedzie. Ci tu szaleją za kółkiem i pozwalają sobie na zbyt wiele, bo nie widzieli tego co my…
W końcu za miastem. Zaopatrujemy się w warzywa na straganie przy rondzie. No i jest nasz kemping – dobrze nam znany Lake Shkodra Resort. Na szczęście wszystko tutaj po staremu. Ponieważ pada, to nie za bardzo chce nam się rozbijać namioty. Na szczęście jest alternatywa – gotowy, duży namiot, który jest wyposażony w materace, pościel, ręczniki i prąd. A na zewnątrz stolik, krzesełka, hamaki. No bajka po prostu!
A widok z tego namiotu mieliśmy taki… 🙂
Jedynym mankamentem miejsca było to, że nie można tam było zaparkować motocykla!
Ogarniamy się i idziemy do baru. Niestety, jutro Yasiu musi spadać do Polski. Uroczysta kolacja. Nie może zabraknąć rakii i wina. No i wspólnej rozmowy oraz chwili refleksji nad tym co razem przeżyliśmy.
Po kolacji odwiedzamy jeszcze pomost.
Widok z niego o tej porze dnia jest po prostu niesamowity! Moglibyśmy tak siedzieć w nieskończoność, ale wieczór szybko mija.
Wracamy do namiotu, robimy ostatnie przetasowania i przychodzi czas, żeby położyć się spać.
Wszyscy zasnęli, a ja nie mogę. Przeganiam koty, które nie wiedzieć czemu, upodobały sobie daszek przed naszym namiotem do nocnych harców. Pewnie to przez ten widok na jezioro, który stąd jest doskonały. 😉